Ten rodzinny interes przetrwał zawirowania wojenne, nieprzychylność władz PRL-u dla prywatnego biznesu i wreszcie poradził sobie w czasach równie bezwzględnego kapitalizmu. Mowa o wrzesińskiej cukierni Szwarc, najstarszej cukierni w Wielkopolsce i jednej z najstarszych nadal działających w Polsce. Jej klientami były całe pokolenia wrześnian.
Powstanie cukierni Szwarc
W drugiej połowie XIX w. ze Śremu do Wrześni przeprowadzili się Józef i Stanisława Szwarcowie – pradziadkowie obecnego właściciela cukierni Andrzeja Smodlibowskiego. Kupili dom przy obecnej ul. Jana Pawła II i w 1874 r. otworzyli w nim cukiernię. W tamtych czasach był to jeszcze bardzo mały lokal, którego całkowita powierzchnia była wielkości dzisiejszej sali dla gości. Małżeństwo Szwarców miało 3 córki: Ludwikę, Franciszkę i Helenę, oraz 4 synów: Stanisława, Walentego, Mieczysława i Józefa. Później dwóch z nich również związało swoją przyszłość z cukiernictwem – Mieczysław prowadził fabrykę keksów w Poznaniu, a Józef fabrykę pierników na dzisiejszej ul. Szkolnej we Wrześni.
Po śmierci założyciela cukierni Józefa Szwarca w 1915 r. prowadzeniem lokalu zajęła się jego żona Stanisława wraz z córkami: Franciszką Szwarc i Heleną Serdecką. Od tego czasu praktycznie po dziś dzień cukiernią rządzą kobiety. – Choć to ja jestem właścicielem, to rękę na pulsie trzyma moja żona Daniela, która zajmuje się księgowością – mówi obecny właściciel.
Gdy w 1922 r. Stanisława zachorowała, szefową cukierni została jej córka Franciszka. Wraz z siostrą Heleną przyjęły do pomocy w cukierni swoją siostrzenicę Feliksę Frydrychowicz, córkę ich siostry Ludwiki.
W tym samym roku lokal został gruntownie przebudowany, nabrał wtedy obecnego charakteru kawiarni. Na ścianach cukierni pojawiła się nadająca miejscu ciekawy klimat boazeria, a w jej wnętrzu – nowe meble (między innymi krzesła z pierwszej polskiej fabryki mebli giętych z drewna bukowego Wojciechów, która działała w latach 1872-1933). Przez następne 92 lata wygląd wnętrza lokalu – poza koniecznymi modyfikacjami, jak wymiana lady na chłodniczą czy remont posadzki – niemal się nie zmienił. Dzięki temu możemy dziś usiąść na tych samych krzesłach i przy tych samych stolikach, przy których zasiadali dawni klienci cukierni.
W latach 20. lokal był ekskluzywną kawiarnią, w której wolny czas spędzała elita, oficerowie, księża czy też profesorowie gimnazjum i liceum. W murach kawiarni, przy stolikach, toczyły się dyskusje polityczne, kwitło życie towarzyskie, a ostatni goście często opuszczali ją po północy. Tak było aż do wybuchu II wojny światowej.
Stanisława Szwarc zmarła w 1928 r., pozostawiając cukiernię w spadku swoim dwóm córkom Franciszce i Helenie, które opiekowały się cukiernią przez ostatnie lata.
II wojna światowa
Aby w pełni przedstawić losy cukierni Szwarc podczas wojny, należy cofnąć się do roku 1936. Wtedy to w cukierni pojawił się Hugo Schwarz z Niemiec, aby przyuczyć się do zawodu cukiernika. Na nauki przyjechał z Pyzdr. Mimo podobnie brzmiącego nazwiska, nie był on w żaden sposób spokrewniony z rodziną właścicieli.
Gdy wybuchła wojna, Hugo wraz ze swoją siostrą Martą wyrzucił z lokalu jego prawowite właścicielki. Na witrynie kawiarni pojawił się szyld „Konditorei Hugo Schwarz”, mogący sugerować, że mimo okupacji niemieckiej lokal nadal znajduje się w rękach tej samej rodziny. W czasie wojny kawiarnia była jednak lokalem „Nur für Deutsche”, czyli „tylko dla Niemców”. Spędzali w niej czas m.in. na grze w brydża głównie żołnierze niemieccy. U schyłku wojny Hugo został wysłany pod Stalingrad, gdzie zginął, a jego siostra uciekła z Wrześni do Niemiec, porzucając cukiernię.
PRL
Po wojnie Franciszka i Helena odzyskały swój lokal, płacąc przy tym jednak podatek od przejęcia mienia poniemieckiego. Na nic zdały się tłumaczenia właścicielek, że nie były one w żaden sposób spokrewnione z Hugonem Schwarzem, a podobnie brzmiące nazwiska to tylko fatalny zbieg okoliczności.
W 1946 r. Franciszka Szwarc jako pierwsza kobieta w Wielkopolsce zrobiła dyplom mistrzyni cukiernictwa. Pierwsze powojenne lata były jednak dla cukierni bardzo trudne, brakowało nie tylko pieniędzy, ale przede wszystkim surowców do produkcji. Był to wówczas jeden z zaledwie czterech prywatnych lokali i sklepów spożywczych we Wrześni.
Od 1946 r. postępował w Polsce Rzeczpospolitej Ludowej proces nacjonalizacji przemysłu, mający na celu upaństwowienie jego wszelkich gałęzi, a polegający na przejęciu majątków oraz kapitału prywatnego przez państwo. W 1952 r. właścicielki dostały nakaz zamknięcia lokalu, który w oficjalnych dokumentach umotywowano „brakiem nożyczek w apteczce”. Franciszka Szwarc postanowiła jednak nie poddawać się tak łatwo i, szukając pomocy, udała się do Poznania. Tam przez przypadek spotkała znajomego z dawnych lat, byłego mieszkańca Wrześni. Jak się okazało, pełnił on wówczas funkcję Kierownika Wydziału Przemysłu i Handlu. Dzięki jego interwencji udało się cofnąć nakaz zamknięcia cukierni.
Nakaz co prawda cofnięto, ale przez pięć miesięcy cukierni nie przyznawano przydziału na surowce niezbędne do produkcji jej wyrobów. Ratowano się tym, co można było kupić na lokalnym targu. Gdy więc na targu dostępne były tylko np. jajka, robiono z nich ciepłe lody.
Franciszka i Helena prowadziły lokal do 1961 r., w którym to zapisały go pracującej w nim siostrzenicy Feliksie Frydrychowicz. Feliksa prowadziła ją od tej pory ze swoją siostrą Barbarą Frydrychowicz i siostrzeńcem Andrzejem Smodlibowskim (synem ich siostry Stanisławy) – obecnym właścicielem cukierni. Pod koniec lat 60. ówczesna władza miała plany przejęcia cukierni i stworzenia w niej wielkopowierzchniowego sklepu. Ponieważ jednak budynek był zbyt wąski, powstał pomysł połączenia go z sąsiadującym lokalem. Cukiernię uratowała jednak znaczna różnica poziomów posadzek w obu budynkach.
Lata 70. Andrzej Smodlibowski wspomina jako duże ożywienie w interesie. W połowie lat 70. zrobił dyplom mistrza cukiernictwa i wszedł w spółkę ze swoją ciotką Feliksą. Dopiero w tym okresie do cukierni wkroczyła automatyzacja produkcji. Zakupiono pierwszy piec elektryczny i maszynę do robienia ciasta. Wcześniej wszystko robiono ręcznie, a nie była to łatwa praca: – Gdy wyrabiałem ręcznie ciasto, to wiedziałem, kiedy jest dobre po tym, że krople potu ściekały mi do końca nosa – wspomina pan Andrzej. A jego syn Robert ze śmiechem dodaje: – Tak, ojciec dzięki tej ciężkiej pracy był wtedy umięśniony jak Schwarzenegger.
Ponieważ interes prosperował w miarę dobrze, właściciele płacili wszystkie należne podatki na czas. Istniał wtedy jednak tzw. domiar, czyli podatek uznaniowy, nakładany autorytatywnie na podatnika przez urząd skarbowy. Było to narzędzie władz socjalistycznych pozwalające nakładać dodatkowe opłaty na prywatnych przedsiębiorców. Lokalny urząd skarbowy uznał, że skoro właścicieli cukierni stać na opłacanie naliczanych im podatków na czas, to są one widocznie zbyt małe. Nałożono domiar, na zapłacenie którego właścicieli nie było już jednak stać.
Tutaj pojawia się niezwykła rola pianina, które stoi w cukierni do dziś. Wyprodukowano je w 1878 r. i przed II wojną światową grywano na nim w lokalu. W czasach PRL pianino – wówczas już niesprawne – wielokrotnie stawało się „zakładnikiem” komornika, który fantował je za niezapłacony domiar. Za jego sprawą udawało się więc uniknąć zajęcia wyposażenia cukierni, które było niezbędne do jej funkcjonowania.
Kolejnym bohaterem cukierni w latach 70. został Kaczor Donald. Stało się to za sprawą marynarza, który za otrzymane bony Baltony zakupił dostępne wówczas tylko w Peweksie gumy balonowe Donald, a następnie postanowił zarobić na ich sprzedaży. Kiedy w cukierni Szwarc pojawiła się kobieta z kartonem pełnym tego pożądanego wówczas rarytasu, Andrzej Smodlibowski podjął szybką decyzję o zakupie całości oferowanego towaru. – Chodziło o to, aby konkurencja nie mogła ich kupić – wspomina właściciel cukierni. – Wszystkie pieniądze, jakie wtedy mieliśmy w cukierni, zainwestowaliśmy w te gumy. Gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że mam iść i kupić kilogram cukru, to nie kłamiąc, musiałbym odpowiedzieć, że nie mam na to pieniędzy – dodaje. Jednak dzięki tej odważnej decyzji gumy balonowe Donald we Wrześni przez niemal rok można było kupić tylko w cukierni Szwarc.
Po okresie prosperity nastały znowu trudne czasy. Początek lat 80. to kolejne problemy z brakiem surowców i ograniczenie produkcji. Dochodziły do tego klęski, takie jak powódź, które wpływały na fatalną jakość mąki. Właściciele rozważali wówczas zmianę receptur produkcji, tak aby z tej samej ilości półproduktów robić więcej wypieków. Zdecydowano jednak postawić na jakość, a nie na ilość. Oferta cukierni była więc mocno ograniczona, a zapotrzebowanie mieszkańców na jej wyroby spore. – Ludzie od trzeciej w nocy stali w kolejce do cukierni. Pamiętam, jak słyszałem ich całonocne rozmowy, ponieważ mieszkałem wtedy bezpośrednio nad cukiernią – wspomina nastoletni wówczas Robert Smodlibowski, syn właściciela.
Lata 90.
Wszystko zmieniło się wraz z upadkiem PRL-u. Nastał kapitalizm i pojawiły się zupełnie nowe możliwości prowadzenia biznesu. W rodzinie właścicieli debatowano o możliwościach rozbudowy lokalu, rozszerzenia działalności na sklep ogólnospożywczy. Zdecydowano jednak pozostać przy tym, co sprawdzało się przez ponad 100 lat: małej lokalnej cukierni.
Postanowiono również, idąc nieco pod prąd ówczesnym trendom, zachować dawny wygląd wnętrza lokalu. Przeprowadzony w 1990 r. remont polegał jedynie na wymianie posadzki i okien. Pozostała zarówno przedwojenna boazeria, jak i większość mebli z tamtego okresu.
Dzisiaj i jutro
W tym roku cukiernia Szwarc obchodzi 140-lecie swojej działalności. Nie ma chyba w naszym mieście drugiego takiego miejsca, w którym zachował się namacalny klimat dawnej Wrześni. Wrześni, której już nie ma, a której ślady, dzięki zaangażowaniu rodziny właścicieli i jej zamiłowaniu do tradycji, odnajdziemy w tej małej cukierni. Siedząc w jej murach, spoglądamy przez jej okna na współczesną Wrześnię, jak bylibyśmy zamknięci w osobliwej kapsule czasu. To miłe odczucie. Świadomość, że nie przychodzimy znikąd i że po nas przyjdą następni. Przekonanie, że są miejsca, które trwają dłużej niż my sami.
Andrzej i Daniela Smodlibowscy, prowadzący obecnie rodzinny biznes wraz z synem Robertem, nie planują wprowadzać w cukierni żadnych radykalnych zmian. Kolejne pokolenie cukierników pozwala mieć nadzieję, że miejsce to przez kolejne lata będzie towarzyszyło mieszkańcom Wrześni, przypominając jej dawny czar. Julia, córka pana Roberta, choć jeszcze bardzo młoda, już dziś twardo deklaruje chęć kontynuowania rodzinnej tradycji – zapewne wzorem swoich charyzmatycznych przodkiń.
Tekst i fotografie: Karol Szymkowiak
Artykuł ukazał się 11 lipca 2014 roku.
Jaro210:23, 15.11.2017
0 4
dostarczamy indywidualne rozwiązania aby naprawić twoje okna, które są kluczem twojego domu. Przekonaj się, że fachowa robota to sukces. Skontaktuj się z nami już dziś.
10:23, 15.11.2017