To był ich pierwszy samodzielny lot na tej maszynie, na wysokości lotu koszącego z prędkością 500-600 km/h. Samolot obrał kurs 287 stopni, załoga wykonała skręt w lewo na wysokości około 50 metrów, aby dolecieć do strefy pilotażu w okolicach Wrześni. Tutaj miała wykonać lot treningowy na wysokości 50-100 metrów. Jednak pilot wykonał lot poniżej dopuszczalnej wysokości i zawadził o drzewa w Dębinie. W wyniku zderzenia z drzewami uszkodzona została kabina nawigatora i jeden silnik. Pilot usiłował dolecieć do lotniska w Powidzu, ale uszkodzenia były na tyle istotne, że bombowiec spadł na rozległe pola między Zielińcem a Bieganowem. Za przyczynę uznano „nieprzestrzeganie zasad wykonywania lotów przez załogę”. Tyle głosi oficjalna wersja wypadku, która zamieszczona została w książce „Pamięci lotników wojskowych 1945-2003” pod red. Józefa Zielińskiego, wydanej w 2004 roku.
Sprawą zainteresował nas Czytelnik Janusz Bałażyk:
– Byłem na miejscu tego zdarzenia chwilę po rozbiciu się samolotu. Zbiegliśmy z lekcji ze szkoły w Zielińcu. Czarny dym kłębił się w miejscu rozbicia, a 500 metrów dalej leżało okno kokpitu samolotu. Moim zdaniem historia jest warta spisania, przybliżenia i upamiętnienia tego miejsca, minęło już przecież pół wieku – napisał pan Janusz.
Jan Szczepaniak, emeryt z Chrustowa, miał wówczas 18 lat. Pracował w owczarni w Gozdówku (Gozdowo-Młyn), zajmował się właśnie tatuowaniem owiec. Wyszedł na chwilę na dwór i usłyszał dziwny szum. Zobaczył Iła-28 przelatującego nad sadem i drogą, a po chwili widział, jak rozbija się między Gozdowem a Bieganowem. Wskoczył na rower i popędził w stronę miejsca katastrofy.
– Za samolotem ciągnęła się dziesięciometrowa smuga dymu. Oni krzyczeli w środku, chyba się palili. Słyszałem to, ponieważ silniki już wtedy nie działały. Doleciałem do miejsca wypadku po 10-15 minutach. Zobaczyłem trzy ciała: dwa osmolone, w mundurach, trzecia osoba była całkowicie spalona, jeszcze jej krew biła. Obok tego trzeciego był rozciągnięty spadochron. Przygarnąłem go ziemią, bo jeszcze się palił. Części samolotu były rozwalone po polu, widziałem rozrzucone taśmy z pociskami do działek. Chyba nie wyciągnęli podwozia, wbili się prosto w ziemię. Przyjechała milicja na motorze z koszem, straż pożarna, pogotowie. Po dwóch godzinach przyjechało wojsko. Zlecieli się gapie, bo trochę osób na sąsiednich polach pracowało – wspomina pan Jan.
– Ciągnął za sobą czarną smugę dymu, która wydobywała się z jednego z silników. Charakterystycznie buczał i gwałtownie się zniżał. Między Bieganowem a Zielińcem są rozległe pola i wydaje mi się, że tam próbował wylądować na brzuchu. Tylko w pewnym momencie ten samolot obrócił się o 90 stopni i przyziemił. Pilot katapultował się i prawdopodobnie na skutek tego utracona została możliwość sterowania tym samolotem. Ten pilot, który się katapultował, poleciał w górę z tym fotelem. Samolot uderzył bokiem o ziemię, jednocześnie dziobem i skrzydłem. Podniosła się ogromna kula dymu i ognia, aż pod chmury. Najpierw powiedziałem ojcu, że samolot spadł. Następnie pobiegłem, jak wiele osób, w kierunku miejsca wypadku. Ciało pilota leżało na skraju tego pogorzeliska. Jak się okazało, ciąg spadającego samolotu pociągnął pilota, który się katapultował w to właśnie pogorzelisko. Leżał tam martwy, przysypany ziemią, bo paliły się na nim ubrania. Przysypali go moi wujowie, którzy pracowali wówczas w polu. Chcieli ugasić ogień. Jeden z wujów, który chwycił go za pas, żeby odciągnąć od ognia, zauważył, że ten pilot ma rozcięty brzuch. Widziałem to ciało przysypane ziemią. Tylko nogi mu wystawały i co dziwne, na nogach nie miał butów. Gołe nogi zmarłego mam do dzisiaj przed oczami, a za nim linki spadochronu i jego pomarańczowa czasza – wspomina Roman Wawrzyniak.
Eugeniusz Pacyński, dzisiaj znany i ceniony sadownik z Zielińca, był wtedy 18-letnim działaczem Związku Młodzieży Wiejskiej. Tego feralnego dnia młodzież w PGR Bieganowo odbywała „operatywkę” z dyrekcją kombinatu. Pan Eugeniusz, wracając do domu, na wysokości cmentarza w Bieganowie usłyszał wybuch. Na horyzoncie pojawiły się kłęby dymu.
– Na wyścigi ruszyliśmy w tamtym kierunku, a było nas ośmiu. Gdy dobiegliśmy, na miejscu było już dwóch rolników, którzy pracowali na okolicznych polach. W oczy rzuciły mi się szczątki samolotu rozrzucone po polu. Ciało pilota leżało na brzuchu i paliło się. Jeden z rolników przysypał go ziemią. Drugi z lotników był jeszcze w kadłubie i jego ciało było skręcone, twarz nie do rozpoznania. Często powracam w myślach do tego zdarzenia, ponieważ w pamięci utkwił mi widok czapki wojskowej, na której był stopień podporucznika. Leżała nietknięta. Co wyjściowa czapka robiła w samolocie, tego nie wiem. Ale ten wypadek zawsze kojarzy mi się z tą czapką – mówi nam sadownik.
Zanim bombowiec spadł, kilka razy okrążył Zieliniec, szukając prawdopodobnie miejsca do lądowania. Załoga nie chciała, by spadł na zabudowania, wybrali rozległe pola między Zielińcem a Bieganowem. Po katastrofie pojawiła się komisja wojskowa, która chodziła po domach z malutkim samolocikiem i pytała mieszkańców, jak Ił-28 zachowywał się przed wypadkiem. Po trzech miesiącach na miejsce katastrofy przyjechały rodziny zmarłych lotników. Złożyły tam wiązanki kwiatów i zapaliły znicze.
Katastrofę bombowca widział również Stanisław Podlewski, dziś 90-letni emerytowany rolnik z Bieganowa. Wówczas prężny gospodarz w kwiecie wieku.
– Jechałem koniem z Kołaczkowa. W pewnym momencie zobaczyłem samolot opadający w okolicę zagajnika. Huk wybuchu był tak ogromny, że sąsiadowi, który siał na polu, koń dęba stanął. Z trudem utrzymał go w ryzach. Widziałem spalone ciała lotników, dwa były uwięzione, bezładnie zwisały w kadłubie. Trzeci, chyba pilot, przysypany leżał w pewnej odległości od kadłuba. Potem mówiło się, że ten wypadek był przez ich popisy, że za nisko lecieli. I że nie dostali zgody na lądowanie w Powidzu. Jaka była prawda, tego nie wiem – wspomina pan Stanisław.
O katastrofie sprzed pół wieku nie zapomniały także rodziny ofiar. Porucznik Dymitr Gruszewski został pochowany w rodzinnym mieście, na cmentarzu prawosławnym w Supraślu. Krewnym pilota jest dzisiejszy wiceburmistrz Supraśla Marek Szutko.
– Tak się składa, że ppor. pil. Dymitr „Dzimek” Gruszewski był moim krewnym ze strony mamy. Wprawdzie byłem wtedy bardzo mały, ale pamiętam ten okres, kiedy zginął i mam w pamięci jego pogrzeb. W mojej rodzinie często go wspominano. Zdjęcie Dymitra wisi w domu mojego kuzyna ciągle na eksponowanym miejscu, to rodzinna ikona. W rodzinie mówiło się, że była to awaria samolotu. Sprawę znam z relacji mojej ciotki, siostry Dymitra, która twierdziła, że nie katapultował się, ponieważ bał się stracić nogi. To był przecież młody, przystojny mężczyzna. Jest także druga wersja, że nie dostał pozwolenia na katapultowanie się – wyjaśnia Marek Szutko.
Jerzy Łopata, siostrzeniec Gruszewskiego, odsłania nam kulisy feralnego wypadku. A właściwie to, co zostało w rodzinnych przekazach.
Dymitr Gruszewski był lokalnym bohaterem. Ocalały z pożogi wojennej został oficerem lotnictwa. Wzór do naśladowania. Młody, przystojny, wysportowany. Trenował skoki spadochronowe, miał ich za sobą 200. – To był jeden z najlepszych pilotów bazy w Powidzu. Był pilotem drugiej klasy, co było rzadkie nawet dla dowódców eskadr, a trzecia klasa była standardem – mówi nam Jerzy Łopata.
Dymitr przed katastrofą był na przepustce w domu. Opowiadał, że wkrótce będzie ćwiczył tzw. lot wietnamski, a więc symulację bombardowania na niskich wysokościach. – Nie lubił tego manewru. Ił-28 był w nim bardzo niepewny, zejście lotem koszącym i nagłe poderwanie powodowało, że uszkadzały się, bądź wyłączały silniki. Nie raz, nie dwa piloci z tego powodu musieli lądować przymusowo na polach. Mówił też, że przydzielono mu nowego, „pechowego” nawigatora, z którym nikt nie chciał latać – wspomina Jerzy Łopata.
O wydarzeniu rodzina dowiedziała się tego samego dnia od innych pilotów z Powidza, którzy przysłuchiwali się rozwojowi wypadków na wieży kontrolnej, bądź słyszeli w radiu, co się dzieje. Według tych przekazów, w Ile-28 doszło do awarii jednego z silników. Samolot zaczął szybko tracić pułap. Otrzymał rozkaz powrotu na lotnisko w Powidzu. Zawadził jednak o drzewa w lesie, prawdopodobnie także o linie wysokiego napięcia. Postanowił lądować na drodze krajowej nr 92, najpewniej przez zbyt duży ruch nie było to możliwe (przed przyziemiającym samolotem uciekał jeden z wrzesińskich taksówkarzy). Pilot postanowił wylądować na polu, w oddaleniu od zabudowań mieszkalnych. Cała załoga miała możliwość katapultowania się. Bombowiec był jednak na bardzo niskiej wysokości i ewentualny skok był wielce ryzykowny.
– Dzimek, tylko nie skacz! – miał usłyszeć Gruszewski przez radio z wieży kontrolnej.
– Będę lądował – miał odpowiedzieć.
Pan Jerzy jest bardzo dumny z wuja, że do końca był za sterami samolotu i do końca walczył o życie całej załogi.
Drugiego z oficerów na pokładzie Iła-28, por. nawigatora Zbigniewa Ciułę, z honorami pochowano w jego rodzinnej wsi Pisarzowej (pow. limanowski, woj. małopolskie). Postanowiono mu tam pomnik, jednym z jego elementów jest samolotowe śmigło.
– Z opowiadań mojej babci wiem, że mieli awarię przez linię wysokiego napięcia. Chcieli wylądować na polu, ale kontroler lotów nakazał im powrót na lotnisko w Powidzu. Mój wuj trochę grzebał przy tej sprawie, dowiedział się również, że temu Iłowi wyszedł przegląd, ponieważ po 200 godzinach lotu powinien był przejść remont, a tego nie zrobiono – mówi nam Piotr Ciuła, bratanek zmarłego nawigatora.
W latach 50. i 60. zanotowano kilka katastrof lotniczych z udziałem Iłów-28. Publicznie znane stały się dopiero niedawno, głównie dzięki wspomnieniom żyjących świadków i pasjonatów wojskowego lotnictwa. Na przykład w 1969 roku bombowiec z Powidza rozbił się w Glebni (gm. Pakość, pow. inowrocławski). Zginęła trzyosobowa załoga samolotu. W 2015 r. Towarzystwo Przyjaciół Janikowa upamiętniło ofiary katastrofy obeliskiem. Może warto zastanowić się nad upamiętnieniem ofiar katastrofy wojskowego Iła-28, który spadł w Bieganowie?
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz