Ojciec i syn, Jacek i Łukasz Lonkowie, zdominowali ostatnie motocrossowe mistrzostwa Polski. Zdobyli worek złotych medali. Na torze Kacze Doły pod Wschową nie schodzili z pierwszego stopnia podium. Przywykli. W złocie „robią” od dawna.
„WW”: Liczycie swoje tytuły mistrzowskie czy statystykami zajmiecie się dopiero na emeryturze?
JACEK LONKA: Przyznaję się, nie wiem dokładnie, ile medali zdobyłem. Myślę, że tak samo jest z Łukaszem. Ale przyjdzie czas, gdy usiądę w fotelu i to wszystko policzę. Jeszcze nie teraz.
Chętnie pomożemy. Jesteście najbardziej utytułowaną rodziną w historii polskiego sportu, duetem ojciec-syn, który łącznie zdobył 23 tytuły mistrzowskie, po 9 indywidualnych, a nie liczę tutaj kategorii sponsorskiej i masters.
ŁUKASZ LONKA: Wierzę, że tego złota jeszcze trochę uciułamy. To niezła inwestycja.
Co was bardziej kręci: zdobywanie trofeów czy walka z torem? Bo o zmaganiach z rywalami raczej mówić nie można. Widzicie ich tylko na starcie.
J.L.: Medale i trasy to wszystko prawda, ale najbardziej liczą się rywale. Zgadza się, często wygrywamy, jednak zdarzają się błędy i trzeba gonić. Jeździmy w kółko, więc zawsze się kogoś dubluje. Ambicja każe dublować jak najwięcej.
Panie Jacku, ma pan 54 lata, jeździ od blisko czterech dekad i nadal pokazuje plecy rywalom. A nie mówimy tutaj o szachach, ale o jednej z najniebezpieczniejszych dyscyplin sportowych, wymagającej siły, refleksu, odwagi i żelaznego zdrowia. Jak to się robi?
J.L.: Teraz to już tylko podtrzymywanie tego, co się wypracowało w najlepszych latach. Doszło doświadczenie. Nie mam jakiejś cudownej recepty. Na pewno nie jest to kwestia diety. Jem wszystko i nawet jak jest to wysoko kaloryczne, to na treningach szybko to wypocę.
Łukaszu, podobno jesteś skazany na podróżowanie samochodem. Samolot nie wchodzi w grę, bo nigdy nie przejdziesz przez bramki na lotnisku – tyle masz w sobie metalu, śrub i blach.
Ł.L.: Tak, słyszałem o tym, ale to tylko legenda. Owszem, mam trochę tego żelastwa w nadgarstku, barku i obojczyku, ale dziwnym trafem buczek na lotnisku jeszcze się nie rozległ.
Najważniejsza dla was kobieta, żona Jacka i matka Łukasza, nigdy się nie buntowała, nie chowała kluczy od garażu?
Ł.L.: W moim przypadku oczywiście tak było. Mama pozwoliła mi wsiąść na motor dopiero, jak skończyłem 15 lat. Wcześniej mogłem tylko ścigać się na górkach na rowerach.
J.L.: Jeszcze przed ślubem zastrzegłem, że choćby nie wiem co, to z motoru nie zejdę. I żona uszanowała to.
Krótko jeździł pan w barwach wrzesińskiego klubu. Gdy zabrakło Motoklubu Victorii, szukał pan pomocy finansowej gdzie indziej. Z Wrześni nie zamierzał się jednak pan ruszać. Podobnie jest teraz z Łukaszem. To dobre rozwiązanie?
J.L.: Mimo że dużo jeździmy po kraju i Europie, to w gruncie rzeczy jesteśmy domatorami. Tu się wychowaliśmy i nie zamierzamy się ruszać. Zresztą klub na odległość to dobre rozwiązanie. Jesteśmy poza układami i to sobie chwalimy.
Startowaliście w mistrzostwach świata, ale nie zrobiliście międzynarodowej kariery. Czego brakuje polskim motocrossowcom, by stawali na podium wielkich imprez?
Ł.L.: Trzeba by mieszkać w Niemczech lub krajach Beneluksu i tam cały czas podpatrywać najlepszych, trenować z nimi, rywalizować. Na odległość, tak z doskoku, to się nie da. Jest jeszcze bariera finansowa.
Z nagród za zwycięstwa wyżyć się nie da. Ba, do interesu trzeba sporo dołożyć. Ile wynosi budżet?
J.L.: Łapiemy się na nagrody po 200, 300 euro. Te wyższe są zarezerwowane dla światowej czołówki, 10 zawodników jeżdżących w zespołach fabrycznych. Budżet Łukasza to 150 tys. zł na sezon i jest śmiesznie mały w porównaniu z Europą. Nawet w kraju jesteśmy średniakami.
Motocrossem zajmuje się kilkanaście razy więcej zawodników niż żużlem, sama dyscyplina wydaje się bardziej atrakcyjna, a mimo to właśnie żużel zdobył zainteresowanie mediów. Uważacie to za sprawiedliwe?
J.L.: Zaskoczę kibiców motocrossu: jest to sprawiedliwe. Całą machinę wokół żużla rozkręciła rodzina Gollobów, kosztem wielu lat wyrzeczeń, ale też mądrej polityki. W motocrossie nie ma nikogo z takim zacięciem, dlatego dyscyplina cierpi. W dodatku na żużlu kibice nie pomylą się w liczeniu, bo jeździ się tam tylko cztery kółka. Wszyscy dobrze znają kolejność, a w motocrossie jest z tym różnie.
Zostańmy przy Gollobie. Uczyliście go motocrossu, jesteście przyjaciółmi. Rozmawialiście z nim o samym wypadku?
J.L.: Z Tomkiem rozmawiałem wczoraj. Nie jest dobrze, ale nie przestaje wierzyć, że z tego wyjdzie. Pozostawia sobie rok. Ta informacja w telewizji o jakimś czuciu głębokim, to nie do końca tak. Wie, że ma nogi, ale ich nie czuje. Nie czuje niczego od piersi w dół. Uczyliśmy go motocrossu, a on nam, poprzez swoje znajomości w świecie, pomagał choćby przy zakupie różnych części do motoru. Teraz mamy trudniej.
Ostatnia runda mistrzostw miała miejsce na Kaczych Dołach. Łukasz, osiem lat temu właśnie tam, jeszcze jako uczeń LO, zdobywałeś swoje pierwsze seniorskie mistrzostwo. Tam też miałeś pierwszy poważny wypadek, który odebrał ci medal w innej kategorii. Takie szczegóły zostają w pamięci?
Ł.L.: Ten start pamiętam, ale ile lat temu to było, to już nie. Upadłem plecami na coś twardego, obiłem nerkę, sikałem krwią i mama zabroniła mi jechać. Z tego co pamiętam, straciłem tam brązowy medal. Ale taki kolor mnie, tak jak ojca, nie interesuje. Liczy się tyko złoto.
No to może teraz o przyjemniejszych rzeczach. Kończysz 27 lat, masz jeszcze szanse na międzynarodową karierę?
J.L.: To może z racji wieku i doświadczenia ja odpowiem. Są dwie drogi do mistrzostwa świata. Pierwsza to szybkie wsiadanie na motor, już w wieku kilku lat, by jeszcze przed dwudziestką sięgnąć po tytuł. Było kilku takich sztukmistrzów. Druga droga, bardziej naturalna, polega na niespiesznym robieniu kariery. Optymalne lata to te tuż przed trzydziestką. Łukasz właśnie w nie wchodzi. Widzę, że ostatnio jeździ jeszcze lepiej, pewnie służy mu małżeństwo (śmiech – przyp. red.). Praca, praca i jeszcze raz praca może zaowocować wynikami na miarę światowej czołówki.
Znam was od ładnych par lat, i mogę zaświadczyć, że bardziej uśmiechniętych ludzi to ze świecą szukać. Skąd się bierze taka pogoda ducha? Bo przecież na torze trzeba zaciskać zęby, a i nierzadko być agresywnym.
Ł.L.: Pewnie trzeba odreagować napięcie z toru (śmiech).
J.L. A może to z powodu, że otaczamy się fajnymi ludźmi. Gdyby nie pomoc przyjaciół, takich jak Krzysztofa Chmielewskiego z ATUT Września i menedżera Artura Pawłowskiego, mielibyśmy kwaśne miny.
Rozmawiał Leszek Nowacki
Wywiad ukazał się w „Wiadomościach Wrzesińskich” 8 września 2017 roku.
Użytkowniku, pamiętaj, że w Internecie nie jesteś anonimowy. Ponosisz odpowiedzialność za treści zamieszczane na portalu wrzesnia.info.pl. Dodanie opinii jest równoznaczne z akceptacją Regulaminu portalu. Jeśli zauważyłeś, że któraś opinia łamie prawo lub dobry obyczaj - powiadom nas [email protected] lub użyj przycisku Zgłoś komentarz
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz