32-letni Patryk Strzelewicz pierwszy milion zarobił na kościach do gry. To małe dzieła sztuki, które znajdują nabywców na całym świecie. Już wkrótce będą powstawały w Pyzdrach, w pomieszczeniach po byłej Wielobranżówce.
„WW”: Nie wszyscy przedsiębiorcy lubią się chwalić tym, co robią. Pan bez problemu znalazł dla mnie czas.
PATRYK STRZELEWICZ: – Bo nie mam nic do ukrycia. Ale rozumiem tych, którzy nie chcą rozmawiać. Jest takie rosyjskie przysłowie: „Im ciszej jedziesz, tym dalej zajedziesz”. Nigdy nie miałem parcia na szkło. To ja musiałem się nauczyć mediów, a nie odwrotnie. A wszystko zaczęło się od wywiadu udzielonego 10 lat temu jednej z większych gazet w tym kraju („Gazecie Wyborczej” – przyp. red.). Po raz pierwszy ktoś zauważył, że w małej kolorowej kostce jest coś intrygującego. Zgodziłem się na tę rozmowę, bo chciałem obalić mit co do Polski jako kraju słynącego z produkcji jabłek czy buraków. Chciałem pokazać, że można w nim realizować swoje hobby. Że my, Polacy, potrafimy stworzyć coś innowacyjnego. Że wymyślamy produkty, których zazdrości nam cały kraj.
Z pasji do gier planszowych uczynił pan maszynkę do zarabiania pieniędzy. Jak to się robi?
Sukcesywnie. To jest biznes, który rozwijał się bardzo organicznie, bez inwestowania większych pieniędzy, ale też bez wielkiego zapożyczania się. Wraz ze wspólnikiem z dużym spokojem i pokorą podeszliśmy do rynku, którego zupełnie nie znaliśmy. Wspólnymi siłami, dzieląc obowiązki po równo i nie bojąc się nowych wyzwań, szliśmy krok po kroku do przodu. Staraliśmy się podejmować dobre decyzje, choć oczywiście zdarzały się i złe.
Skąd pomysł na biznes z kostkami?
On padł bodajże w 2003, realizacja nastąpiła rok później. To tak, jak w życiu – najfajniejsze pomysły biorą się z potrzeby. W trakcie rozgrywki RPG (role-playing game) u kolegi zauważyłem, że kostki nie pasują do pięknie zdobionych figurek, co skłoniło mnie do pochylenia się nad tym tematem. Chciałem zrobić coś ciekawszego, bardziej intrygującego niż tylko sześć pól z kropkami. Wykonałem więc na nich kilka zdobień.
To brzmi zbyt prosto, wręcz banalnie. Nie wierzę, by droga od pomysłu do realizacji była tak krótka.
Z pomysłami jest tak, że ludzie często z nimi chodzą, chodzą i chodzą. A ulubione powiedzenie mojego przyjaciela mówi, że najlepsze pomysły to te zrealizowane. Często dodaje od siebie jeszcze, że to takie, na których można zarobić. A zrealizowane pomysły dają szansę zarobienia pieniędzy. Ja nie zastanawiałem się długo, czy mam dobry pomysł. Po prostu spróbowałem. Wystawiłem zdobione kostki na Allegro w cenie trzy razy wyższej od innych i ludzie zapragnęli je mieć. Przebijali się. To otworzyło nam szerzej oczy. Wiedzieliśmy, że ten rynek ma duży potencjał.
W jaki sposób powstawały kostki?
Ręcznie. To były gipsowe odlewy, na których zrobiliśmy wzorki. Zainwestowaliśmy kilkaset złotych, a zarobiliśmy dużo więcej. Produkowaliśmy komplet za kompletem. Teraz są to miliony w skali roku.
A jak dzisiaj wygląda proces technologiczny?
Kostki można produkować dziesięcioma różnymi technologiami, jak nie więcej. I wydaje mi się, że my już je wszystkie przetestowaliśmy. Wiele zależy od poziomu skomplikowania wzoru. Do produkcji nie potrzeba parku maszynowego. Można wytwarzać na małą skalę, półręcznie. Zasadniczo jest to przetwórstwo tworzyw sztucznych, ale produkujemy też kostki z metalu, drewna, cukru. Ba, stworzyliśmy nawet kostkę elektroniczną. Droga, którą przebyliśmy przez ostatnie 12 lat, nauczyła nas, że musimy mieć oczy cały czas otwarte i nie bać się wyzwań technologicznych. Nie ma rzeczy niemożliwych i problemów. Są tylko zadania do wykonania. Takiego podejścia nauczył mnie ojciec - jest bardzo ważnym ogniwem w tym całym przedsięwzięciu.
Chwalicie się stosowanymi rozwiązaniami czy też są one ściśle strzeżoną tajemnicą?
Te informacje pozostają do naszej wiedzy, ale są ogólnodostępne. To nie jest żadna czarna magia – poza tym, że mamy 50 pięknych elfów skrupulatnie zdobiących każdą ściankę kostki.
Czekałem na tę historię. Opowiedział ją pan w rozmowie dla „Gazety Wyborczej”.
No tak, siedzą sobie tam, są zamknięte, niestety.
A tak poważnie, skąd ta opowieść?
Gry mają charakter fantasy i nam się to udzieliło. Każda opowiada inną historię i dlatego wpadliśmy na pomysł, by kostka z nią korespondowała. Jeśli bohaterowie walczą ze sobą albo przeżywają jakąś fajną przygodę, to kostki też muszą być utrzymane w klimacie. Stąd te elfy. My ich nie wymyśliliśmy. To jest coś, co Tolkien stworzył już dawno, dawno temu.
Gdzie sprzedajecie swoje wyroby?
Prawie 96 proc. idzie na eksport.
Czy to znaczy, że w Polsce nie ma aż tak dużego zapotrzebowania?
Gry i akcesoria w skali kraju są niszą, ale już w skali globalnej nie. Przecież w każdym państwie, regionie, szkole, klasie jest ktoś, kto gra w gry planszowe. My staramy się do tych klientów dotrzeć poprzez sklep internetowy i sieć 60 dystrybutorów, głównie w USA, a ostatnio także w Japonii. To są klienci bardzo wymagający, którzy mają poczucie estetyki i głęboki portfel. Nasze kostki wysyłamy w różne zakątki świata. Ludzie kulają wszędzie.
Co powoduje, że przebijacie się ze swoimi wyrobami na rynkach zagranicznych?
Jakość wykonania i szeroki wachlarz zdobień. Mamy kilkaset wzorów, które stylizujemy do danej gry, i piękne opakowania. To jest to, o czym mówiłem wcześniej – kostka musi opowiadać tę samą historię, co gra. Klienci to doceniają.
Czy w tej branży jest jeszcze coś do odkrycia?
Oczywiście. Cały świat gra, w Polsce też następuje renesans planszówek. W tym roku np. na targach w Niemczech zostało wystawionych 1500 nowych tytułów. Ktoś musi wyprodukować do nich kostki. Rynek rośnie w siłę i cały czas trzeba szukać innowacji. Jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że pojawiły się już kostki z tworzywa wymieszanego ze szczęką aligatora. Kosztują 1500 zł. To już jest wyższy poziom abstrakcji, którego jeszcze do końca nie rozumiemy.
Ale pana firma też nie może narzekać. Wielokrotnie była nagradzana w kraju i za granicą.
Może zabrzmi to nieskromnie, ale to, co mogliśmy, już dostaliśmy. Uczestniczyliśmy w finale Przedsiębiorcy Roku, otrzymaliśmy Nagrodę „Newsweeka” za keep walking. Nasza druga spółka została wyróżniona nagrodą IF Design Award za wzornictwo przemysłowe. To jest jak Oscar dla filmowców. Żadna inna nagroda jej się nie równa i nie warto o nich mówić, choćby nie wiem ile ich było. Do tego dochodzi kostka elektroniczna Dice+. Jest pierwszym polskim produktem, który trafił do sieci sklepów Apple. Tyle chwalenia się, wystarczy.
Mieszka pan w Poznaniu, ale fabrykę uruchomił pan w Gizałkach.
Jeśli nazwać to fabryką (śmiech – przyp. red.). Najpierw był garaż, później domek jednorodzinny. O fabryce będzie można mówić dopiero teraz.
No właśnie – spłonęła. Co się stało?
Błąd techniczny jednej z maszyn. Malarnia stanęła w płomieniach. Na szczęście ubezpieczyciel stanął na wysokości zadania. Mógł mieć tysiąc zastrzeżeń, a mimo to nie robił problemów z wypłatą odszkodowania. Dzięki temu odrodziliśmy się jak feniks z popiołów, przy okazji unowocześniając technologię.
Skąd pomysł na przeniesienie produkcji do Pyzdr?
Głównie ze względu na nieruchomość. Przypasowała nam. Nie mamy czasu na budowę nowej hali, tymczasem ten obiekt był do zagospodarowania, w dobrej cenie, a do tego burmistrz wykazał się dużą aktywnością. Zaprosił nas, wprowadził w temat.
Co tak naprawdę będzie się tutaj działo?
Cały proces produkcji kostek, od A do Z. Tworzywo sztuczne będzie przetwarzane na dwóch niewielkich wtryskarkach, a obrabiane w małych maszynach wibracyjnych. Ostatnim etapem będzie konfekcjonowanie, czyli przeglądanie, czy kostki są w odpowiedniej kondycji, wkładanie ich do pudełek i wysyłanie.
Czy mieszkańcy mogą liczyć na zatrudnienie?
Nasza firma stawia na długoterminowe relacje z pracownikami. Ci z Gizałek przejdą tu w komplecie. Niemniej jednak w razie potrzeby będę się posiłkował ludźmi stąd.
Kiedy ruszy produkcja w Pyzdrach?
Prace adaptacyjne trwają od stycznia. Do końca roku chcielibyśmy ruszyć pełną parą.
Elfy też przejdą?
Oczywiście, inaczej być nie może.
Rozmawiał Tomasz Szternel
Wywiad ukazał się w „WW” 23 września 2016 roku.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz