Odmówił pochowania brata, a winą za brak księdza na pogrzebie obarczył opiekę społeczną. Każda ze stron tego konfliktu mówi o skandalu.
Kto ma rację?
Pan Grzegorz (nazwisko zastrzeżone do wiadomości redakcji) dobrze znał Sebastiana S. Mieszkali blisko siebie, chodzili razem do szkoły. Sporadycznie się widywali. Wedle jego relacji kolega był niezaradny życiowo, nadużywał alkoholu, sięgnął dna. Nie przypuszczał jednak, że jest z nim aż tak źle. Zmarł 13 lipca br. Miał 41 lat.
Mieszkaniec Wrześni nie mógł uczestniczyć w pogrzebie. O tym, jak wyglądał, dowiedział się dopiero od znajomych. Pochówek odbył się bez udziału księdza i ceremoniału. Trwał ledwie chwilę. Polegał na włożeniu trumny do rodzinnego grobowca. Uczestniczyło w nim kilkanaście osób.
– Pochowali go gorzej jak psa! – grzmi pan Grzegorz. Twierdzi, że tak samo uważają sąsiedzi zmarłego. I podobnie jak oni winą za tę sytuację obarcza opiekę społeczną. 47-letni brat zmarłego Robert S. zdał się na nią, bo sam nie był w stanie podołać trudom związanym z organizacją pogrzebu. To OPS miał dopełnić wszelkich formalności. Stało się jednak inaczej.
OPS wyręczył starszego brata
Nazwisko braci S. jest doskonale znane Annie Prusak, dyrektorce Ośrodka Pomocy Społecznej. Nie musi zaglądać w dokumentację, by zilustrować skomplikowaną sytuację, jaka wynikła po śmierci Sebastiana. Na polecenie prokuratora zwłoki zostały zabezpieczone. Sekcja wykazała, że był to zgon nagły, naturalny, bez udziału osób trzecich.
Co ciekawe, starszy brat nie poczuwał się do odebrania ciała z prosektorium. Nie reagował też na pisemne zawiadomienia.
Ta patowa sytuacja nie mogła trwać w nieskończoność. Wobec niemożności skontaktowania się z zainteresowanym prokuratura scedowała sprawę na OPS. Dłużej czekać po prostu nie mogła.
Anna Prusak nigdy wcześniej nie spotkała się z sytuacją, by ktoś odmówił pochowania członka rodziny – i to nie dalekiego krewnego, a osoby najbliższej. – Myślałam, że w tej pracy już mnie nic nie zaskoczy. Myliłam się – dochodzi do wniosku.
OPS został postawiony pod murem. Postępował tak, jak w przypadku osoby bezdomnej czy samotnej – wziął na siebie organizację pochówku. Zgon zgłosił w Urzędzie Stanu Cywilnego, sfinansował zakup trumny, powiadomił Zakład Gospodarki Komunalnej i wyznaczył termin pogrzebu. Zadbał nawet o wydrukowanie klepsydr. Księdza jednak nie powiadomił.
– My nie wiedzieliśmy, jakiego wyznania jest zmarły, a w mieszkaniu nie widzieliśmy żadnych oznak życia religijnego. Brat sprawiał wrażenie, jakby mu było wszystko jedno – tłumaczy dyrektor Prusak. I przywołuje historię z Lubelskiego, gdzie w wyniku nadgorliwości OPS-u osoba niewierząca została pochowana przez księdza. Ona podobnych problemów chciała uniknąć.
W dużych miastach jest inaczej. W razie wątpliwości co do wiary zmarłego pochówek prowadzi mistrz ceremonii. O jego wynajęciu nikt jednak nie pomyślał. Wiązałoby się to przecież ze sporymi kosztami.
– Nie mamy sobie nic do zarzucenia. Zrobiliśmy wszystko tak, jak powinniśmy, a nawet więcej. Nie musieliśmy, a mimo to konsultowaliśmy z bratem miejsce i termin pochówku – dodaje dyrektorka placówki. Twierdzi, że ma czyste sumienie.
Malibu z maślanki i denaturatu
Chcąc lepiej poznać sytuację, udajemy się do mieszkania braci S. Namiar mamy od pana Grzegorza. W drzwiach wejściowych bloku przy ul. Batorego zastajemy mężczyznę w średnim wieku. Ma okulary na nosie, jest uśmiechnięty. Rzucamy interesującym nas nazwiskiem. Wskazuje palcem na drzwi na parterze. Są oznaczone numerem 1. – Tu mieszka – mówi.
Mężczyzna chętnie opowiada o bracie Sebastiana. Zna go każdy. A właściwie to ich – bo w mieszkaniu o powierzchni prawie 60 m2 przebywa zazwyczaj od kilku do kilkunastu osób.
– Z całego miasta tu się schodzą. Krążą nawet takie legendy, że piją drinki malibu: dwie maślanki i pół litra brandy, ale tej „na kościach” – mówi wyraźnie rozbawiony.
Według jego relacji mieszkanie przeobraziło się w melinę jakieś dwa lata temu. Wcześniej zmarła matka, następnie ojciec braci S. Obaj nie potrafili bez nich normalnie funkcjonować. Zagubili się. Nie pracowali, nie płacili rachunków, ucieczki od codziennych problemów szukali w alkoholu. W konsekwencji w mieszkaniu został odcięty prąd. Nie ma go do dziś.
Trudne sąsiedztwo odczuwają wszyscy mieszkańcy bloku. Nasz rozmówca opowiada kilka historii. Któregoś razu widział pijanego delikwenta, który wymachiwał metalową rurką. Krzyczał wniebogłosy: „K...a, chu..., ja wam wjebie!”.
Innym razem na klatce schodowej widział zakrwawioną kobietę, blondynkę. Miała na sobie tylko majtki i stanik. Śmierdziała moczem. Kompani od butelki dotkliwie ją pobili i wyrzucili za drzwi. Trafiła na pogotowie.
Z relacji mężczyzny wynika, że rotacja ludzi w mieszkaniu jest bardzo duża. Schodzą się i piją alkohol. Upici śpią na kanapach, a jak nie ma już miejsca, to na podłodze. Nie sprzątają po sobie, stąd nieziemski bałagan i smród.
– Czuje pan? – pyta mężczyzna. – Nieraz wykręca nos tak, że aż przejść nie idzie.
Sąsiedzi swoje wiedzą
Kontynuujemy przepytywanie mieszkańców. Dzwonimy do mieszkania na parterze. Drzwi otwiera kobieta w średnim wieku, za jej plecami stoi mężczyzna, chyba mąż. Pytamy o S.
– Szkoda słów – zrezygnowana wymownie macha ręką. – Tu nie ma tygodnia, żeby nie przyjechała policja albo pogotowie. Non stop to samo. Po prostu koszmar.
Naprzeciw S. mieszka starsza kobieta. Uchyla nam drzwi na tyle, na ile pozwala łańcuch. Nie zdejmuje go jednak. Tłumaczy, że żyje w ciągłym strachu.
– Niech wypowiadają się ci, co mają obronę. Ja jestem samotna, dlatego siedzę cicho jak myszka – mówi. Przyznaje, że wieczorem zazwyczaj nie wychodzi na zewnątrz. To przez przygodę sprzed kilku miesięcy. Schodząc do piwnicy wpadła na pobitego, zakrwawionego mężczyznę. Krzyczała, o mało nie zemdlała. Od tej pory włącza światło nad swoją częścią i wybiega. Ale tylko wtedy, gdy musi.
Zdaniem kobiety, S. jest traktowany przez współbiesiadników gorzej niż pies. To on jest na ich łasce, a nie odwrotnie. Nawet nie ma kluczy do mieszkania. Chodzi w jednych spodniach przetartych na tyłku. W zasadzie nie trzeźwieje.
Z mieszkania wiele razy dochodzą odgłosy, które wskazują na awantury i burdy. Najbardziej dokuczliwy jest jednak smród. – Nieraz aż się zbiera na wymioty. Jak w szambie – nie przebiera w słowach sąsiadka.
W trakcie rozmowy po wielokroć powtarza, by nie używać jej nazwiska. Nie chce się narażać. Podobną postawę przyjęła w rozmowie z pracownicą OPS-u, która zapukała do jej drzwi krótko przed pogrzebem Sebastiana S. Zapytała, czy będzie zeznawała w sądzie w sprawie o eksmisję drugiego z braci. Stanowczo odmówiła.
– Powiedziałam, że pod niczym się nie podpiszę. Nie mam nikogo. Kto mi pomoże, jak przyjdzie co do czego? Chcę jeszcze trochę pożyć – tłumaczy kobieta.
Niekumaty właściciel i jego kompani
Sąsiedzi zgodnie przestrzegają przed wejściem do mieszkania S. Twierdzą, że nas nie wpuści, że nie wiadomo w jakim jest stanie, że różnie może zareagować.
Mimo wszystko podejmujemy ryzyko. Podchodzimy do drzwi, pukamy. Słyszymy męski głos. Drzwi otwierają się. W ciemnym korytarzu widzimy brudnego zarośniętego jegomościa. Pytamy go o Roberta S.
– Ktoś do ciebie! – krzyczy w głąb mieszkania.
Właściciel nie kwapi się do wyjścia. Słychać, jak jęczy i narzeka, że nie może wstać. Każe nam wejść do środka.
W największym pokoju przebywają trzy osoby. W mieszkaniu jest ich jednak więcej. Zza uchylonych drzwi do sąsiedniego pomieszczenia wystają nogi. Wygląda to tak, jakby ktoś sobie drzemał.
Jegomość, który zareagował na nasze pukanie, wygląda najlepiej. Jest pijany, ale kontaktuje. Siedzi w fotelu, opiera się o ławę.
W drugim fotelu śpi mężczyzna w średnim wieku. Głowę ma podpartą na ręce, nogi na taborecie. Nie rusza się.
Trzeci tubylec bełkocze coś pod nosem. Wygląda jak po nokaucie. Jest oszołomiony, ma problem z wysłowieniem się. Na naszych oczach wspina się z brudnej i lepkiej podłogi na kanapę. Wnioskujemy, że to brat Sebastiana S.
– K...a, nie mogę chodzić! – powtarza kilka razy. Nie potrafi odpowiedzieć logicznie na żadne z pytań dotyczących brata. Mówi tylko, że opieka go pochowała i to bez księdza.
– Jest trochę niekumaty, nic na to nie poradzę – tłumaczy niedyspozycję właściciela mieszkania jego brodaty kompan. Pytamy o jej powody. Nie odpowiada. Wskazuje tylko na stojące na ławie butelki. W szklanej jest denaturat, a w plastikowych napój Tymbarku i Energy Drink.
Zmowa milczenia trwa
Robert S. jest dobrze znany funkcjonariuszom Ogniwa Patrolowo-Interwencyjnego Komendy Powiatowej Policji. Dotychczas podjęli 16 interwencji w jego mieszkaniu – osiem w ubiegłym roku, osiem w tym. 3 czerwca na wniosek Wrzesińskiej Spółdzielni Mieszkaniowej wszczęli postępowanie w sprawie zakłócania porządku publicznego przez jego lokatorów. Ale po miesiącu je umorzyli. Powód? Brak danych dostatecznie uzasadniających popełnienie czynu.
– Nikt nie chciał zeznawać przeciwko tym lokatorom. Wyglądało to trochę tak, jakby nikomu nie przeszkadzali – tłumaczy zaistniałą sytuację p.o. rzecznika KPP Tomasz Michalak.
Ostatnia interwencja policji miała miejsce 20 sierpnia. Jej powodem były nieporozumienia między uczestnikami libacji alkoholowej.
Kilka miesięcy wcześniej Komenda Powiatowa Policji we Wrześni zwróciła się do Gminnej Komisji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych o zastosowanie leczenia wobec braci S. Tam jednak odmówiono pomocy.
W tej sytuacji sprawa trafiła do sądu. Tylko on może podjąć decyzję o zastosowaniu przymusowego leczenia Roberta S.
Czy to zmieni sytuację mieszkańców bloku przy ul. Batorego? Wątpliwe. Na razie sprawiają wrażenie, jakby sami nie chcieli sobie pomóc.
Tomasz Szternel
Artykuł ukazał się w „WW” 30 września 2016 roku.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz