Mogłaby żyć z 700 zł emerytury, siedzieć przed telewizorem i spijać kawki. Tyle że taka stagnacja jej nie odpowiada. Na stare lata postanowiła zrealizować życiową pasję – poświęciła się projektowaniu odzieży i krawiectwu. Sprawdziliśmy, jak jej się wiedzie. I wychodzi na to, że całkiem nieźle.
– Rolnik, wykształcenie podstawowe. Nie ma się czym chwalić – tak 62-letnia pyzdrzanka Henryka Wojciechowska, z właściwym sobie poczuciem humoru, odpowiada na pierwsze z pytań. Natychmiast dodaje, że wykształcenie zdobywa w inn y sposób – poprzez internet, czytanie książek i rozmowy z ludźmi. Ba, jest nawet studentką Uniwersytetu Trzeciego Wieku we Wrześni.
– Za każdym razem, gdy słyszę pytanie o ukończoną szkołę, odpowiadam, że podstawowa. I śmieję się, że jestem jedyna – dowcipkuje.
Dorabiali za granicą
Małe gospodarstwo zapewniało Wojciechowskim skromny byt. Problemy pojawiły się, gdy ich córki zaczęły chorować. A leczenie kosztowało. W tej sytuacji Ireneusz wyjechał do pracy za granicę. To był rok 1993.
Henryka też dorabiała – jeździła po używaną odzież do Niemiec. Pamięta, że płaciła 7 euro za kilogram. Wcale niemało, ale też ciuchy były naprawdę ładne. Nabywała je u Turków. O zbyt nie musiała się martwić, odbiorców miała w Pyzdrach i okolicznych miejscowościach, a nawet we Wrocławiu i Krakowie.
Biznes wiązał się z dużym ryzykiem. Pyzdrzanka nie zawsze dostała taki towar, jaki chciała. Mimo to tkwiła w tym aż przez 6 lat. Jak mówi, lepszy rydz niż nic.
Recykling modny, ale nie w Polsce
Bywała w Szwecji, gdzie ma siostrę, i w Anglii, gdzie mieszka jej starsza córka („Co z tego, że ma wykształcenie, skoro nie było dla niej pracy. Dlatego wyjechała”). W obu krajach bardzo popularny jest recykling, czyli przeróbka starych rzeczy na nowe. Postanowiła spróbować w nim swoich sił. Na dobry początek siostra przywiozła jej używaną odzież i zestaw kaletniczy. Maszynę już miała. Zawdzięcza ją mężowi. To ponad 30-letnia stębnówka. Ale jaka! Wyprodukowana w fabryce Singera. Pan Ireneusz kupił ją, gdy pracował w NRD. Kosztowała 90 bonów.
Recykling był powrotem do tego, co pani Henryka zawsze lubiła robić – krawiectwa. Siadała za maszyną, gdy musiała zeszyć ubrania dzieciom. Od święta porywała się na samodzielne projekty. Inspiracje czerpała z „Burdy” i innych branżowych pism.
Surowiec do tworzenia większych form początkowo stanowiły krawaty. Powstawały z nich poduszki, torebki, spódnice i fartuchy. Wystawiła je m.in. na Kiermaszu Bożonarodzeniowym w Pyzdrach, kilka sztuk przekazała na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy.
Popyt na tego rodzaju produkty pozostawiał jednak wiele do życzenia. Kobieta poszła więc dalej – kupiła overlock i zaczęła przerabiać spodnie, suknie i bluzki. Wszystko, co tylko się dało. Nabywała je w miejscowym lumpeksie. Największe zakupy robiła w piątki – wtedy każda rzecz była po jedyne 2 złote. Śmieje się, że często wracała do domu obładowana niczym Cyganicha.
Ale jej wysiłek szedł na marne. – Nie było najmniejszego zainteresowania, a jeszcze narażałam się na krytykę: „Jak w czymś takim można chodzić?”. Ano można! Ja w Anglii idę z córką na targ i widzę, że ludzie kupują takie rzeczy. Mentalnie jesteśmy jeszcze daleko za Zachodem – uważa.
Otworzyła wirtualny sklep
Wsparcia w tym, co robi, szukała w internecie. Któregoś razu weszła na stronę www.dawanda.com. To niemiecka platforma dedykowana rękodzielnikom. Śledziła ich, często niemałe, wyniki sprzedaży. Zachęcona postanowiła spróbować swoich sił.
Chcąc otworzyć swój sklep, musiała spełnić kilka warunków. Największy problem sprawiły jej zdjęcia wystawianych produktów. Zgodnie z wytycznymi, miały być w wysokiej rozdzielczości i obrobione, tak by odzież widniała na białym tle.
Pyzdrzanka o zdjęciach i ich obróbce nie miała zielonego pojęcia. W arkana tej pierwszej sztuki wprowadził ją miejscowy fotograf Bogdan Kęsy (zwróciła się do niego z prośbą o pomoc), a drugiej – Mirosław Jadryszak (prowadzi zajęcia na uniwersytecie). Była zdeterminowana do tego stopnia, że do aparatu fotograficznego, który już miała, dokupiła lampy i parasole. Nauczyła się też korzystać z photoshopa.
Dysponując odpowiednim sprzętem i wiedzą, pani Henryka przesłała zdjęcia swoich produktów do administratora platformy. Zaakceptował je, co było równoznaczne z wyrażeniem zgody na otwarcie wirtualnego sklepu. Ten został uruchomiony w kwietniu ubiegłego roku. Aby do niego wejść, trzeba tylko wpisać login: hewoj (od pierwszych liter imienia i nazwiska).
Kiedyś pokój zabaw, dziś pracownia
Pyzdrzance wydawało się, że złapała Pana Boga za nogi. W pomieszczeniu, które służyło niegdyś za pokój zabaw dla dzieci, urządziła sobie pracownię. Tworzy w niej szeroki asortyment – od apaszek, poprzez bluzki, suknie, czapki, kardigany, mitenki, aż po poduszki. Obecnie w sklepie widnieją 173 pozycje. Powstają z nowych, dobrych jakościowo i przede wszystkim polskich materiałów. Zaopatruje się w nie pod Łodzią.
– Przejechałam ten region wzdłuż i wszerz, byłam w ponad 100 hurtowniach. Wszędzie sprzedają materiał na bele, takie po 30, 50 kilogramów. A co ja z tym zrobię? Ale znalazłam dwa miejsca, gdzie sprzedają mniejsze ilości. Dzwonią i mówią, że coś dla mnie mają, i wtedy jadę – tłumaczy układ z handlowcami.
Klientkami Henryki Wojciechowskiej są głównie młode kobiety – z Polski, ale nie tylko. Zdarzyło jej się już wysyłać lniane torby do Niemiec, Anglii i Danii. Ostatnio odezwała się do niej pewna Francuzka. Upatrzyła sobie oryginalną czapkę. Nie przerażało jej nawet to, że zapłaciła za nią 43 zł, podczas gdy za przesyłkę... 60 zł.
Zarobek jest, ale niewielki
Dotychczas pani Henryka sprzedała 237 produktów. Niby niemało, ale też nie jakoś szczególnie dużo. W każdym razie chciałaby więcej. Nie ma z tego kokosów, na jednej sztuce zarabia od kilku do kilkudziesięciu złotych. A jeszcze 5 proc. pobranej kwoty musi przekazać właścicielowi platformy.
Chcąc zminimalizować koszty, stara się szyć tylko w dzień, co jednak nie zawsze jej wychodzi. Z pracowni zazwyczaj wychodzi o 15.00, robi sobie dwugodzinną przerwę, po czym wykonuje zdjęcia i je obrabia.
Ma świadomość, że produkuje rzeczy, które nie muszą się wszystkim podobać. Są inne niż sklepowe. Dlatego nie kryje radości, gdy kupujące wracają do niej i składają kolejne zamówienia. Dzięki temu wierzy, że to, co robi, ma sens.
– Mile widzę kobietki, które wiedzą, czego chcą. Szukają czegoś oryginalnego, ale dobrego jakościowo – opisuje swoją klientelę. Zastrzega, że nie przyjmuje zleceń. Realizuje tylko te projekty, które ma, oczywiście na odpowiednie wymiary.
Mąż dokupuje kolejne maszyny
Działalność krawiecka jest dość ryzykowna. Henryka Wojciechowska nigdy nie wie, ile zarobi w danym miesiącu, dlatego chwile radosne często przeplatają się ze smutnymi. W połowie tego roku zamierzała nawet zlikwidować sklep. Nie miała kapówki, a bez niej nie mogła myśleć o profesjonalnym szyciu.
Ireneusz Wojciechowski: – Po cichu składałem pieniądze. Chciałem otynkować chlew, chociaż z jednej strony. Ale zaś mówię: „Ona tak stale narzeka, że nie ma tej maszyny”. No to któregoś dnia ją biorę do samochodu i jedziemy. Kupiła sobie taką, jaką chciała. 1450 zł kosztowała. Przynajmniej ma zajęcie.
Życiowej pasji pani Henryka poświęciła się bez reszty. Wyposażenie pracowni szacuje na ponad 10 tys. zł, i to bez materiałów. Musiała ponieść ten wydatek, w przeciwnym razie nie mogłaby normalnie funkcjonować. Jak mówi, na razie bawi się w krawiectwo, ale ma nadzieję, że ta zabawa kiedyś przyniesie jej zysk. Najchętniej przeznaczałaby pieniądze na wycieczki. Na ścianie powiesiła nawet mapę Polski. Ile razy na nią spojrzy, uświadamia sobie, ile jest ciekawych miejsc, gdzie jeszcze nie była.
62-latka wyznaje tezę sformułowaną przez Joannę Szwalbe, jej ulubioną pisarkę: „Nie starzeje się ten, kto nie ma na to czasu”. Ona dzięki szyciu nie ma czasu na głupoty. Nie zrezygnuje z niego, choćby balansowała na granicy opłacalności.
– Co tu dużo gadać. Fajnie jest! – kwituje Henryka Wojciechowska.
Tomasz Szternel
Artykuł ukazał się w „Wiadomościach Wrzesińskich” 30 października 2015 roku.
1 0
No i dzięki WW:
PUK!PUK!
Kto tam?
HiHi, nie PUK! Tu US!
:D