Zamknij

Jeszcze tylko jeden odcinek. Z Magdą Kosińską-Król o sitcomach

. 12:59, 01.08.2025 Aktualizacja: 14:01, 01.08.2025
Skomentuj

Jak politycy wykorzystywali seriale? Jakie słowa były w nich zakazane? Czy typowa bohaterka sitcomu mogła być feministką? Z Magdaleną Kosińską-Król zaglądamy w historię amerykańskich komedii.

Pochodzi z Lublina, ale od czterech lat mieszka we Wrześni. Z wykształcenia jest kulturoznawcą, z zawodu dziennikarką. Jej artykuły można przeczytać na łamach ogólnopolskich portali: WP, Onetu czy Kronik Dziejów. Fascynuje ją historia Stanów Zjednoczonych i wpływ popkultury amerykańskiej na społeczeństwo. Rok temu, nakładem wydawnictwa Perony Kultury, ukazała się jej książka pt. Antidotum. Historia amerykańskich seriali komediowych. Przedstawiamy Magdalenę Kosińską-Król, pasjonatkę o niezwykłej wiedzy, która potrafi opowiadać tak, że z niecierpliwością czeka się na następny odcinek.

Fot. Facebook/ Magda Kosińska-Król - strona autorska

„WW": Jak i kiedy w pani życiu pojawiły się sitcomy?

MAGDALENA KOSIŃSKA-KRÓL: – Amerykańskie seriale komediowe kojarzą mi się z dzieciństwem. Jestem dzieckiem PRL-u, które dorastało w latach 90. kiedy tych sitcomów w telewizji pojawiało się już sporo, na przykład Alf czy Bill Cosby Show. To była moja ucieczka od codzienności szkolnej, której bardzo nie lubiłam. I oczywiście, sitcomy były też dobrą zabawą. Później oglądałam seriale, żeby mieć temat do rozmów z moimi rówieśnikami. Wtedy dużo osób oglądało Świat według Bundych, który nie za bardzo mi się wtedy podobał, co później się zmieniło. Jak poszłam na studia, to z kolei popularni byli Przyjaciele. Jakoś nie mogłam się wciągnąć, ale gdy dostałam ksywkę „Monika", postanowiłam obejrzeć i zobaczyć, o co w tym chodzi. Zrozumiałam, o co chodziło z tą Moniką, chociaż bardziej utożsamiałam się z Chandlerem. Później przyszedł Frasier, a po nim fascynacja sitcomami jako zjawiskiem.

Świat według Bunndych/ Fot. Wikipedia

Fascynacja z dzieciństwa zamieniła się w udaną książkę popularnonaukową. Jak powstało Antidotum?

– Miałam trzydzieści parę lat i pracowałam jako dziennikarka. Dostałam zlecenie napisania artykułu o serialach komediowych. Pisząc go, stwierdziłam, że moja wiedza jest bardzo powierzchowna. Zaczęłam zgłębiać temat i odkryłam seriale, które są w Polsce totalnie nieznane, a o tyle ciekawe, że bardzo sprawnie ilustrują przemiany społeczne zachodzące w Stanach Zjednoczonych. Z różnych powodów kultura amerykańska jest mi bliska i jest dla mnie bardziej zrozumiała niż nasza. Właśnie ten artykuł i zgłębianie tematu doprowadziły mnie do napisania tej książki. Na początku miała ona wyglądać inaczej i być alfabetycznym spisem seriali z krótkim opisem, ale po napisaniu wstępu pozwoliłam żyć książce swoim życiem. Czułam się jak stenotypistka, która tylko zapisuje to, co chce być napisane. Ku mojemu zdziwieniu wyszła z tego bardziej książka historyczno-socjologiczna niż przegląd seriali.

Jak dokończyłaby pani zdanie: serial jest antidotum na...?

– Dla każdego może mieć to inne znaczenie. Dla jednego to będzie antidotum na szarą codzienność. Dla innych antidotum na zjawiska społeczne, które są niepożądane.

Sitcom kojarzy się przede wszystkim z zabawą i dowcipem, ale w książce pisze pani, że był on również narzędziem propagandowym, które miało kreować określone postawy i wpływać na wybory widzów. Czy mogłaby pani opowiedzieć kilka słów o tym zjawisku?

– Mam taką wątpliwość, czy to telewizja kształtowała rzeczywistość, czy to rzeczywistość wpływała na to, co pokazywano w serialach. Myślę, że pół na pół. Natomiast w samych początkach telewizji – mówimy tu o końcówce lat 40. i początku 50. – miała ona faktycznie funkcję propagandową i była wykorzystywana przez polityków. Telewizja, a w tym seriale, miała uspokoić społeczeństwo w czasach zimnej wojny, kiedy silny był strach przed zagładą nuklearną. A gdy już politykom udało się uspokoić obywateli, to chcieli zachęcać ich do tworzenia silnego, tradycyjnego społeczeństwa. Pojawiła się idea rodziny nuklearnej, którą tworzyli rodzice i ich biologiczne dzieci, najlepiej dwójka lub trójka. Tworzenie tego typu rodzin miało zapewnić społeczeństwu obywatelskiemu przetrwanie. Taki model był promowany w serialach. Jednak z każdą dekadą twórcy serialowi coraz bardziej oddalali się od tego wizerunku, przekraczając kolejne granice. Najbardziej widać to w serialach końca lat 60. i początku lat 70. Uważam, że lata 70. to była złota era sitcomu. Istniały jeszcze tematy tabu, ale można było pozwolić sobie na więcej niż w latach 50. czy 60. Humor był bardzo odważny, błyskotliwy.

Wspomniała pani o tematach tabu w pierwszych serialach. W Antidotum możemy przeczytać, że jednym z zakazanych słów była „ciąża". Gdy w serialu Kocham Lucy, nakręconym w latach 50., twórcy z powodu ciąży aktorki musieli wprowadzić ten wątek, na planie pojawiła się specjalna komisja duchownych różnych religii, którzy mieli doradzić, jak przekazać to widzom.

– Proszę zwrócić uwagę na ten paradoks. Z jednej strony politycy zachęcają do prokreacji i tego, żeby małżeństwa miały więcej niż jedno dziecko – ale skąd te dzieci miały się brać, skoro nawet nie można było pokazywać na ekranie pary śpiącej w jednym łóżku? Jest to przejaw charakterystycznej dla Amerykanów obłudy. Ale tak było i ma to w sumie pewien urok. Kojarzy mi się trochę z polską historią kabaretową. Laskowik powiedział kiedyś, że cenzura pobudza kreatywność. W amerykańskich sitcomach widać, że tak jest.

Kocham Lucy/ Fot. Wikipedia

A jak zmieniał się wizerunek kobiety w sitcomach? Początkowo bohaterki były wyłącznie matkami, żonami, gospodyniami.

– Było gorzej. Na samym początku kobieta była przedstawiana jako nieporadna, naiwna istotka, która nie była w stanie poradzić sobie w świecie bez swojego męża. W pierwszym amerykańskim sitcomie Mary Kay and Johnny mieliśmy taką bohaterkę, która ciągle pakowała się w kłopoty i mąż musiał przychodzić jej z pomocą. Podobnie było w Kocham Lucy. Główna bohaterka też potrafiła ściągnąć na siebie problemy i jej niesamowicie cierpliwy mąż musiał ją ratować. Natomiast wzorzec matki Amerykanki, która ma wspierać męża i wychowywać kolejne pokolenia, pojawił się w późniejszych latach 50. Aktorka Donna Reed miała swój serial, w którym to widać.

Kiedy nastąpiła emancypacja kobiet w serialach? O ile w ogóle nastąpiła.

– Miała miejsce, ale był to proces dość powolny. Myślę, że zaczęło się od Mary Tyler Moore, postaci, do której mam szczególny sentyment. Zaczęło się od takiego drobiazgu jak obcisłe spodnie. Dziś możemy zastanawiać się: w czym problem? Przecież Jennifer Aniston w Przyjaciołach biegała bez stanika, z odsłoniętym brzuchem. Same w sobie obcisłe spodnie stanowiły umiarkowany problem, ale w połączeniu z pewnymi cechami postaci granej przez Mary Taylor Moore stanowiły znak dużej zmiany. Ona była odważniejsza w rozmowach z mężem, bardziej przekorna. W Kocham Lucy próby podjęcia pracy czy zrobienia kariery przez główną bohaterkę nie udawały się. W The Dick Van Dyke Show z Mary w roli głównej pokazane jest, że kobieta może radzić sobie w pracy i to lepiej niż jej mąż. Tylko jakie były reakcje na to? Niestety mieszane i scenarzyści musieli iść na pewien kompromis. Owszem, pokazali, że ona sobie świetnie radzi, ale dla dobra małżeństwa rezygnuje z pracy. Kilka lat później Mary Tyler Moore dostała swój własny serial zatytułowany The Mary Tyler Moore Show i tam już bohaterka, która stara się o posadę sekretarki, dostaje wyższe stanowisko – producentki telewizyjnej. Dla kobiet to był sygnał – możecie być kimś więcej niż sekretarkami! Ten serial był coraz odważniejszy i bardzo przysłużył się emancypacji. Był lubiany przez feministki. Chociaż Mary Tyler Moore odmówiła współpracy z Glorią Steinem.

The Mary Taylor Moore Show/ Fot. Wikipedia

Gloria Steinem była feministyczną dziennikarką o liberalnych poglądach. Dlaczego Mary Tyler Moore nie chciała z nią współpracować?

– Trzeba by zapytać samej Mary, a to teraz niemożliwe. Moja osobista teoria jest taka, że Mary nie była w stu procentach taką feministką, jaką Gloria Steinem chciała mieć w swoich szeregach.  Mary była oddaną matką i bardzo ceniła macierzyństwo. Różniła się od wojujących feministek. To, że grała kobietę wyzwoloną, nie znaczy, że sama nią była. Trudno ją zakwalifikować jako osobę jednoznacznie konserwatywną czy liberalną. Myślę, że była gdzieś pośrodku.

Jakie było pani największe serialowe odkrycie podczas zbierania materiałów do książki?

– Był to serial Maude Normana Leare'a. Po pierwsze, zachwyciłam się grą głównej aktorki Beatrice Arthur. Po drugie, humorem, a po trzecie – zaskoczyło mnie, że w sitcomie można poruszać tak poważne tematy jak prawo do aborcji, samotne macierzyństwo, menopauza, życie po wylewie z paraliżem, samobójstwo czy choroba afektywna dwubiegunowa. Wymieniam te wątki i na pewno nie brzmi to jak z serialu komediowego, ale twórcom udało się wpisać to wszystko w sitcom, zachować powagę i jednocześnie rozbawić widzów. Ten serial to prawdziwy majstersztyk. Powstał na początku lat 70. Wtedy tematów tabu było jeszcze mnóstwo. Największy skandal był po zaprezentowaniu dwuczęściowego odcinka Dylemat Maude, kiedy 48-letnia główna bohaterka zachodzi w nieplanowaną ciążę, a jest już babcią i zastanawia się, co z tym zrobić. Uważam, że bardzo umiejętnie twórcy to pokazali, nie narzucając przy tym widzom swojej wizji i pozostawiając wolność interpretacji. Co mi się też podoba w serialach Normana Leare'a, to właśnie to, że są one tworzone z szacunkiem zarówno dla poglądów liberalnych, jak i konserwatywnych.

Maude/ Wikipedia

Na początku naszej rozmowy wspominała pani o serialu Przyjaciele. Jak pani wytłumaczy jego fenomen?

– Nie mam pojęcia, ale mam teorię. Znam ten serial, nie mogę powiedzieć, że go nie lubię. Pewnie narażę się teraz na hejt, ale powiem, że znam też seriale lepsze, z bardziej błyskotliwym humorem, chwilami lepiej zagrane. O co chodzi z tymi Przyjaciółmi? Może o to, że jest to jeden z pierwszych seriali, w których bohaterowie mają wyraźnie zarysowaną przeszłość. Na przykład Monika miała problemy z wagą, konflikt z matką, a Chandler jest z rozbitej rodziny. Może właśnie te traumy z dzieciństwa i dorastania powodują, że widzom łatwiej utożsamiać się z bohaterami. A może przyciągały żarty lub chemia między aktorami, która w pierwszym sezonie była wychwalana przez krytyków.

Który sitcom najbardziej pani lubi?

– Najchętniej wracam do Frasiera. To mój ulubiony sitcom. Przyznaję, że jest to koszmar tłumacza, bo znakomita część żartów opiera się na żartach słownych. Bardzo trudno to przetłumaczyć. Ale ten serial jest świetny. Bardzo podoba mi się gra aktorów, szczególnie Davida Hyde Pierce'a, który miał być postacią drugoplanową, a moim zdaniem całkowicie ukradł ten serial. Przyjaciele, przynajmniej w pierwszym sezonie, odchodzą od promowania wartości rodzinnych i pokazują paczkę przyjaciół jako rodzinę z wyboru, co jest częstym motywem seriali z lat 80. i 90. To, co mnie urzeka we Frasierze, to pokazanie, że owszem, można mieć rodzinę z wyboru, np. w pracy, ale nie oznacza to, że nie można podjąć próby dialogu z członkami naszej własnej rodziny. Tytułowy bohater powraca po latach mieszkania w Bostonie do rodzinnego Seattle. Tak mu się poukładały sprawy rodzinne, że decyduje się wziąć do swojego domu ojca, z którym nigdy szczególnie się nie dogadywał. Pokazanie tego, jak próbują się porozumieć, bardzo mi się podoba.

Frasier/ Fot. Wikipedia

Mówiłyśmy o tym, że pierwsze sitcomy były narzędziem polityki. Czy twórcy współczesnych seriali także w jakiś sposób starają się wpłynąć na myślenie odbiorców, kształtować ich zachowania?

– Na pewno próbują. Pamiętam serial z Michaelem Douglasem, The Kominsky Method. W jednej z pierwszych scen bohater zwraca uwagę na kwestię zaimków. Nie wie, jak się zwracać do osoby zadającej pytanie – on, ona, ono? To jest sygnał, że ktoś próbuje nam coś przemycić. Pytanie, czy to wychodzi? Czy przez niektórych widzów nie jest to odbierane jak, mówiąc kolokwialnie, przegięcie w drugą stronę? Był taki moment, że ruch woke bardzo chciał się przebić do telewizji. Ale jeszcze raz zapytam: czy się udało? Osobiście uważam, że dobre sitcomy skończyły się w pierwszej dekadzie nowego milenium. Nie przez ideologię. Po prostu mam wrażenie, że twórcy seriali komediowych się wypalili albo brakuje dobrych pomysłów. Coraz częściej, nie tylko w sztuce filmowej, słyszy się: wszystko już było.

To na koniec zapytam jeszcze, co pani myśli o polskich wersjach sitcomów?

– Niestety, ich oglądanie boli. Największą porażką była próba przeniesienia na polskie realia serialu Wszyscy kochamy Raymonda. Była nawet niezła obsada, ale kompletnie to nie wyszło. Spróbujmy spojrzeć na serial Niania. Też teoretycznie miał dobrą obsadę: Adam Ferency, Tomasz Kot. Ale jak przełożyć na polskie realia serial Pomoc domowa, w którym wszystkie żarty opierają się w znacznym stopniu na humorze typowym dla nowojorskich Żydów z Queens? Nie można tego przenieść na warszawską Pragę. To się nie uda. Poza tym nasza wersja była taka plastikowa: nie te dekoracje, nie ten styl gry. Coś nie zaklikało. To jest moja osobista teoria, choć może krzywdząca, ale Polacy nie mają drygu do sitcomów. Swego czasu w PRL-u robiliśmy bardzo dobre filmy komediowe. Teraz robimy bardzo dobre seriale kryminalne. Jeżeli chodzi o sitcomy, to jedynym dobrym przykładem są Miodowe lata, które są wersją starego filmu The Honeymooners. Co ciekawe, na podstawie tego filmu powstali także Flintstonowie, którzy w pierwszej wersji byli serialem dla dorosłych. Miodowe lata to jedyny polski sitcom, który nam się udał.

Rozmawiała: Joanna Lewandowska

(.)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
Nie przegap żadnego newsa, zaobserwuj nas na
GOOGLE NEWS
facebookFacebook
twitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%