Chamskie odzywki lekarza odbierającego poród, handlowiec dyskutujący z personelem nad nagim kroczem pacjentki. Brzmi jak absurd? To wspomnienia kobiet, które zdecydowały się powrócić do traumatycznych doświadczeń na wrzesińskiej porodówce. Dziś w „Wiadomościach Wrzesińskich” ukazała się pierwsza część reportażu, kontynuacja za tydzień. A na Wrzesnia.info.pl już teraz udostępniamy cały materiał.
O swoich porodach opowiedziały mi cztery mieszkanki powiatu wrzesińskiego. Łączy je trauma. Po kilku latach nadal nie mogą uporać się z tym, co je spotkało.
Łączy je też nazwisko, które wspominają. Wszystkie były pacjentkami doktora X*.
Tydzień temu na łamach „WW” opublikowałam materiał o oddziale położniczym w Szpitalu Powiatowym we Wrześni. Był to owoc interwencji Fundacji Rodzić po Ludzku w tej placówce, a także obszernego raportu „Głos matek ma moc zmiany”. Złożyły się na niego ankiety wypełnione przez ponad 50 tys. Polek w całej Polsce. Wnioski są dość ponure – okazało się, że aż 54 proc. kobiet doświadczyło nadużyć na oddziałach położniczych w naszym kraju.
ODZEW CZYTELNICZKI
– Czytałam pani artykuł. Najbardziej śmieszy mnie to, że szpital czuje się pokrzywdzony w temacie karmienia noworodków. No i to, co napisali odnośnie pukania do sal – mówi pani Patrycja, która w czerwcu 2017 r. na wrzesińskim oddziale urodziła syna.
Przypomnijmy, że aż 78 proc. respondentek wskazało, że personel nie pukał przed wejściem na salę, z kolei 23 proc. matek poinformowało, że ich dzieciom podano mleko modyfikowane bez ich zgody, a bez wskazań medycznych. Z tymi informacjami nie zgodził się prezes szpitala Zbigniew Hupało. Stwierdził, że pacjentki często nie słyszą pukania, a mieszanka mlekozastępcza jest podawana tylko wtedy, kiedy matki nie chcą lub nie mogą karmić.
Pani Patrycja podzieliła się z nami swoją historią. Był to jej pierwszy poród.
– Ciążę prowadziłam we Wrześni – opowiada. – Ciąża zdrowa, byłam raz na obserwacji w naszym szpitalu ze względu na brak ruchów dziecka w maju 2017 r., ale po przyjęciu na oddział i badaniach okazało się, że dziecko jest po prostu mniej aktywne niż zazwyczaj. Po dwóch dniach obserwacji zostałam wypisana. Od samego początku byłam nastawiona na poród w Poznaniu, w szpitalu przy ul. Polnej, jednak na cztery dni przed wyznaczonym terminem zaczęłam odczuwać skurcze, które raz nasilały się, raz słabły. Trwały przez cały dzień – wspomina.
TYLKO DO KONTROLI
Wspólnie z mężem podjęła decyzję, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Udała się do szpitala we Wrześni. Położna, z którą była w kontakcie, potwierdziła, że to dobry pomysł.
– Samo przyjęcie na oddział i pierwsze badanie przez pana doktora Y* było niemiłe. Zostałam skrytykowana za to, że nie mam ze sobą szlafroka. Panował wtedy upał, w dzień było 30 stopni, więc ostatnia rzecz, o jakiej bym pomyślała, to szlafrok – oraz że niepotrzebnie zawracam im głowę, bo to na pewno tylko skurcze przepowiadające – wspomina pani Patrycja. – Była ze mną cały czas pewna młoda położna, która poradziła mi, żebym nie zwracała uwagi na to, co mówi pan doktor, bo tak jest zawsze, jak on ma długi dyżur. Tego wieczora zostałam przeniesiona na oddział ginekologii, bo na położnictwie nie było już miejsca – relacjonuje.
Poważniejsze problemy rozpoczęły się drugiego dnia pobytu w szpitalu.
– Około piątej rano zaczęłam odczuwać coraz boleśniejsze skurcze. Doktor X kazał mi się zgłosić na badanie. Było bardzo bolesne, niedelikatne, po czym oznajmił, że poród się zaczął. Wróciłam na swoją salę, przyszła po mnie położna i poszłyśmy na porodówkę. Miałam ze sobą plan porodu, w którym było jasno zaznaczone, czego oczekuję. I myślałam, że będzie to brane pod uwagę.
Na sali porodowej, już przebrana w szpitalną koszulę, pani Patrycja chciała chodzić, ponieważ wtedy skurcze były mniej bolesne. Ale położna jej zabroniła i nakazała się położyć.
WIZYTA HANDLOWCA
– Podłączyła mnie pod KTG (urządzenie monitorujące czynność serca płodu oraz czynność skurczową mięśnia macicy – przyp. red.), nie mówiąc dlaczego. Podano mi środek uspokajający, po którym skurcze zaczęły się zmniejszać. Wtedy położna mnie zbadała, zadając niewyobrażalny ból. Okazało się, że przebiła pęcherz. Wylały się ze mnie gęste, zielone wody. Powiedziała, że to bardzo niedobrze. W tym czasie na salę dotarł mój mąż. Położna wykonała telefon do lekarza, doktora X. Przedstawiła mu sytuację, zapytała: „Co robimy”, na co ten odpowiedział: „No jak co? Rodzimy!”. Mniej więcej pięć minut później był już na sali porodowej. W tym czasie położna podłączyła oksytocynę, oczywiście bez informowania mnie, po co i dlaczego to robi. Ogoliła mnie, zacinając skórę. Skurcze zaczęły się nasilać. W pewnym momencie ktoś zapukał do drzwi, wpuścili tego człowieka na salę, nawet mnie nie okrywając, nie pytając o zdanie. Leżałam na łóżku z gołym tyłkiem zwróconym w stronę drzwi! Okazało się, że ten człowiek to przedstawiciel handlowy, który akurat przywiózł nowy aparat do KTG. Doktor poprosił tego mężczyznę, żeby od razu na mnie pokazał położnej, co i jak działa, nie pytając mnie o zgodę. Ten stanął za mną i zaczął wyjaśniać, jak wszystko podłączyć. Nie reagowałam, ponieważ skurcze były coraz silniejsze i coraz bardziej męczące – opowiada kobieta.
Kilka minut po tym, jak niespodziewany gość opuścił salę, położna oznajmiła pani Patrycji, że to już czas.
– Kazała mi przeć, a ja w ogóle nie czułam parcia. Między skurczami poczułam straszny ból i zaczęłam płakać. Zapytałam położną: „Co mi pani robi?”. Ból był okropny, jakby ktoś ciął mnie tępym nożem. Położna nic nie odpowiedziała, odezwał się doktor X: „Robi to, co należy. Profilaktycznie nacięła krocze”. Kiedy ból ustąpił, znowu kazali mi przeć ponad moje siły. Powiedziałam, że już nie dam rady, nie czuję parcia. Ale wtedy lekarz zagroził mi, że zrobi to za mnie kleszczami. Bardzo bałam się porodu kleszczowego, dlatego zaparłam się i udało mi się urodzić.
KONTAKT? DWIE MINUTY
Zalecenie Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) jest jasne: po porodzie kontakt „skóra do skóry” matki i dziecka powinien trwać nieprzerwanie co najmniej godzinę. Najczęściej mówi się o dwóch godzinach – i prezes szpitala Zbigniew Hupało zapewnia, że właśnie tyle trwa on na wrzesińskiej porodówce. Pani Patrycja twierdzi, że tylko na papierze.
– Dziecko było fioletowe, nie płakało, nie ruszało się – opowiada. – Położna wsadziła mu palec do ust i odśluzowała. Wtedy zaczęło płakać. Położono mi dziecko na klatkę piersiową dosłownie na dwie minuty i zabrano. Doktor X zaczął mnie szyć. Nie znieczulił, bo – jak stwierdził – „to znieczulenie w ogóle nie działa”. W trakcie wdał się w rozmowę z moim mężem. Szyjąc mnie, pytał męża, czy nie ma przypadkiem siana dla koni, bo potrzebuje! Szycie bolało bardziej niż skurcze. Doktor nie mógł wbić się w skórę i śmiał się ze mnie, mówiąc: „Jesteś twarda jak podeszwa”. Kiedy ta męka się skończyła, położna zaleciła pielęgniarce, by podała mi środki przeciwbólowe, a najlepiej paracetamol. Zaczęłam krzyczeć, że jestem uczulona na paracetamol, ale położna stwierdziła, że to mój wymysł i nic mi nie będzie. W końcu stanowczo odmówiłam przyjęcia jakichkolwiek leków. Przyniesiono mi syna na 10 minut, zostałam pozostawiona sama sobie w kwestii karmienia czy trzymania dziecka. Potem znów zabrali syna, tłumacząc, że szczepienia, badania, a ja muszę jechać na oddział. Oczywiście w książeczce zdrowia syna jest wpisane, że kontakt skóra do skóry trwał dwie godziny, co jest absolutną nieprawdą – podkreśla kobieta. – Zostałam przewieziona na salę, nie miałam siły się ruszyć. Każda próba podniesienia się z łóżka kończyła się zawrotami głowy.
BRAK WSPARCIA
Po porodzie pani Patrycja wcale nie odetchnęła z ulgą. Godzinę po przeniesieniu na salę odwiedziła ją położna. Zapytała, czy już wstaje i czy się wykąpała.
– Powiedziałam, że nie mam siły i że kręci mi się w głowie. Wtedy mnie wyzwała, że muszę iść zmienić sobie podkłady i że kto to widział, że jeszcze nie skorzystałam z łazienki, skoro zaraz mają mi przywieźć dziecko. Oburzona wyszła z sali. Nie pomogła mi w niczym. Zainteresowała się mną dopiero położna, która była przy porodzie. To ona zaprowadziła mnie do łazienki, trzymała, kiedy słabłam, przyniosła i przebrała podkłady. Później na salę przyszedł mój mąż i to on pomagał mi we wszystkim.
Kobieta bardzo chciała karmić piersią, ale nie otrzymała wsparcia.
– W nocy było najgorzej. Przyszła do mnie pani z oddziału neonatologii i powiedziała, że tak nie może być, że tylko moje dziecko płacze, ponieważ je męczę, nie potrafiąc nakarmić. Powiedziała, że mam nie krzywdzić dziecka i zabrała je ze sobą, żeby podać mleko modyfikowane. Byłam tak zmęczona i przygnębiona, że nie protestowałam. Następnego dnia modliłam się tylko o to, by już iść do domu. Obchód był bardzo niekomfortowy, bo leżałam na sali z inną kobietą. Doktor X kazał nam pokazywać krocze, sam odsłaniał kołdrę, nie czekając aż powiemy, że jesteśmy gotowe. Zwyzywał panią leżącą obok mnie za to, że miała na sobie spodnie od piżamy zamiast koszuli. Personel jak ze średniowiecza: zero świeżej wiedzy, zero empatii. Dołują zamiast wspierać – podsumowuje pani Patrycja.
ANKIETA OTWIERAJĄCA OCZY
– Nie złożyłam skargi, bo to nie było dla mnie wtedy najważniejsze. Chciałam po prostu wrócić do domu i zacząć cieszyć się swoim upragnionym dzieckiem. Dopiero kiedy trafiłam na ankietę Fundacji Rodzić po Ludzku, zrozumiałam, jak wiele moich praw zostało naruszonych w tym szpitalu. A wiele kobiet nie zna swoich praw. Mają małą wiedzę odnośnie ochrony życia kobiety i jej nowo narodzonego dziecka, znikomą wiedzę odnośnie karmienia. Mam nadzieję, że w szpitalu zmieni się podejście, szczególnie doktora X.
Syn pani Patrycji przyszedł na świat z krwiakiem, który miał zniknąć do 8. tygodnia życia, ale nie zniknął do dziś, choć od porodu minęło ponad 2,5 roku.
– Chirurg po konsultacji powiedział nam otwarcie, że to wina lekarza i położnej, bo kazali przeć w nieodpowiednich chwilach. Dziecko zostało wypchnięte na siłę, a nie w zgodzie z naturą. Ja z powodu źle gojącej się rany po nacięciu krocza i szyciu cierpiałam dobre dwa miesiące. Nie mogłam usiąść, ciągle towarzyszył mi ból, zbierała się ropa – mówi pani Patrycja.
SZAŁ I „SKROBANKA”
Pani Anna* jest przekonana, że gdyby pozostała na wrzesińskim oddziale i posłuchała doktora X, dziś nie miałaby córki.
– W czerwcu 2013 r. trafiłam do szpitala z krwawieniem, odklejającą się kosmówką i krwiakiem. Byłam w pierwszych tygodniach ciąży. Staraliśmy się o nią z narzeczonym od kilku lat. Większość lekarzy ze względów na moje choroby – zespół jajników policystycznych, niedoczynność tarczycy oraz insulinooporność – nie dawało szans na ciążę. Aż trafiłam do dr. Michała Perlika, któremu hormonami udało się tę ciążę wywołać – opowiada kobieta. – Ale pech chciał, że był to okres urlopowy i mojego lekarza akurat nie było w mieście. Kontaktowałam się z nim telefonicznie i powiedział, że mam się udać z krwawieniem do pierwszego szpitala z oddziałem ginekologicznym. Udaliśmy się więc na SOR we Wrześni. W miarę szybko zostałam przyjęta na oddział i po pierwszych badaniach tragedii nie było. Lekarz powtarzał, że ciąża się rozwija i mam się uspokoić, bo to pogarsza sprawę. Zostałam położona w naprawdę komfortowych warunkach, jak na tamten szpital. Pokój z łazienką, elektryczne łóżko... Miałam jak najmniej chodzić, leżeć i się nie denerwować. Na drugi dzień dyżur objął od rana pan X. Kiedy dowiedział się, że jestem pacjentką dr. Michała, wpadł w lekki szał. Po zwykłym badaniu ginekologicznym stwierdził, że jest martwość płodu i że najlepiej zrobić skrobankę. Oczywiście nie wyraziłam zgody. Cały czas rósł poziom Beta hCG (hormon charakterystyczny dla ciąży – przyp. red.).
OPOWIEŚCI O ROŚLINCE
– Leżałam dwa tygodnie. Za każdym razem chciał mnie skrobać. Zresztą to chyba było ulubione zajęcie doktora. Niszczył mnie psychicznie, mówiąc, że dziecko będzie roślinką – opowiada pani Anna.
Po tym jak nie wyraziła zgody na aborcję, została przeniesiona na salę bez łazienki. Mimo że powinna chodzić jak najmniej, do najbliższej toalety miała 100 metrów.
– Moja mama pracowała wtedy w szpitalu, interweniowała i nic to nie dało. Co chwilę doktor mi dogryzał, że mój lekarz ma mnie gdzieś, bo inaczej przyjąłby mnie na swój oddział. Z dr. Perlikiem byłam cały czas w kontakcie telefonicznym i SMS-owym, ponieważ przebywał za granicą. Ostatecznie kazał mi się wypisać na własne żądanie, pokierował do lekarza, który ustawił mi leki i mogłam leżeć w domu bez stresu. Dodam, że doktor X przez moje dwa tygodnie na oddziale miał dyżury po 24 godziny. Ja dziś jestem mamą zdrowej 6-latki. A nie roślinki – zauważa pani Anna. – Mam nadzieję, że doktor X zakończy pracę we Wrześni, bo sam szpital ma naprawdę świetne warunki dla rodzących – dodaje.
ZAJŚĆ W CIĄŻĘ BYŁO ŁATWO
Z panią Darią, wrześnianką, rozmawiam dokładnie w trzecią rocznicę jej pobytu we wrzesińskim szpitalu. O swojej ciąży mówi, że była chciana, choć nie można powiedzieć, że planowana, ponieważ nie przygotowała się do niej jak należy. Z powodu lęku rodziny i otoczenia. Mimo młodego wieku była przekonana, że chce mieć dziecko.
– Po prostu odłożyliśmy z byłym już teraz partnerem zabezpieczenia i tyle na naszym planowaniu się skończyło. W ciążę zaszłam bardzo szybko, bo chyba miesiąc po odstawieniu antykoncepcji. Najpierw trafiłam na lekarza, który totalnie nie ogarniał tematu. Mówił: „Niech pani je dużo buraczków”, i generalnie nawet nie potrafił określić, w którym tygodniu ciąży jestem. Kazał czekać i czekać.
Gdy po raz kolejny usłyszała, że ma poczekać na konkretne informacje jeszcze tydzień, zdenerwowana postanowiła zmienić lekarza. Tak trafiła do dr. Michała Perlika.
– Z jego podejściem wszystko było OK, ale okazało się, że ciąża jest zagrożona. Nie potrwało to długo i w drugim miesiącu okazało się, że płód trzeba usunąć.
BAGATELIZACJA
– Dostałam skierowanie do szpitala we Wrześni – relacjonuje pani Daria. – Pierwsze badanie wykonał doktor X. Ja zrozpaczona, załamana, w ciężkim stanie, a on podczas badania rzucał jakieś teksty totalnie nie na miejscu, tak jakby nic się nie stało i wszystko było w porządku. Taka luźna rozmowa przy herbatce. Usłyszałam na przykład, że jestem podobna do mamy. Ktoś mógłby pomyśleć, że przesadzam, przecież nie chciał źle. Uważam jednak, że pracując na takim stanowisku, należy mieć jakiekolwiek pojęcie o psychologii i o tym, jak takie zachowanie działa na wrażliwe pacjentki, które są w trakcie utraty upragnionego dziecka. Urządzanie sobie pogaduszek w trakcie zaglądania kobiecie w krocze jest nie na miejscu. Wystarczyłoby zwykłe: „Rozumiem, że musi być ci ciężko”. A później było tylko gorzej.
Pani Daria dostała tabletki dopochwowe i została poinformowana, że w ciągu 5 godzin powinny wywołać skurcze. Gdy te się nie pojawiły, przyniesiono jej jedzenie. Pielęgniarka przekazała, że jutro zostanie podana kolejna porcja leków.
– Nie chciałam jeść, mimo że próbowano mnie zmusić, dosłownie. Dobrze, że postawiłam na swoim, chociaż to raczej stres mi nie pozwalał na przełknięcie czegokolwiek. Po około 30 minutach zaczęłam mieć bardzo bolesne skurcze. Przyszła pielęgniarka i „na pocieszenie” powiedziała, że to takie skurcze porodowe, tylko że będzie jeszcze gorzej i bardziej boleśnie. Kazano mi przejść, a raczej przeczołgać się, do pokoju zabiegowego, gdzie lekarz miał sprawdzić rozwarcie. Doktor Z* był bardzo oschły, wręcz pretensjonalny, można to było wyczytać z jego mimiki, narzekania i wydawania rozkazów zarówno mnie, jak i personelowi. Później kazał mi wrócić do łóżka. Potem znowu na fotel. W pewnym momencie powiedział do kogoś, że jestem „psychiczna” i powinni mnie zamknąć, choć jedyne co robiłam, to płakałam i zwijałam się z bólu. Nawet nie miałam ataku paniki, nie wyrywałam się, nic. Wyrozumiały i delikatny w słowach był jedynie anestezjolog oraz jedna pielęgniarka, choć nie ta, która przychodziła sprawdzać, co ze mną. Kiedy obudziłam się po narkozie, powiedziałam, że coś mi się przyśniło. Zapytała, co takiego. To było bardzo kojące, że mogłam to z siebie wyrzucić od razu – mówi pani Daria.
TRAUMA
Po przebudzeniu z narkozy cały czas była pod wpływem „głupiego jasia”, wszystko ją bawiło. Przeniesiono ją z powrotem na oddział.
– Przyszła pielęgniarka, ta która od początku mnie doglądała, i zapytała się, jak się czuję. Odpowiedziałam, że wspaniale. A ona na to: „Dobra, dobra, zobaczysz, jak to do ciebie wszystko wróci i sobie przypomnisz. Dopiero jak urodzisz dziecko, to się z tego pozbierasz!”. Po co, do jasnej cholery, mówić coś takiego?!
Widać, że mimo upływu czasu wspomnienie jest nadal bolesne.
– Rano przyszedł doktor Z z trzema innymi pielęgniarkami. Zapytał, czy krwawię. Powiedziałam, że nie wiem, więc kazał mi zdjąć majtki. Zauważył, że nie mam podpaski. Nie wiedziałam, że powinnam ją mieć na noc. Bez pytania odchylił majtki, żeby lepiej widzieć, po czym wyzwał mnie za brak tej podpaski. Powiedział coś w tylu, że chyba sobie z niego żartuję, pomruczał coś pod nosem i wyszedł.
Pani Daria została wypisana do domu dwie godziny później. Po trzech tygodniach powinna pojawić się na badaniach kontrolnych, ale przeżycia z oddziału były dla niej tak traumatyczne, że je opuściła.
– Bardzo chciałam coś zrobić z tą sytuacją. Czułam, że to, jak mnie potraktowano, było złe, ale nic nie zrobiłam, ponieważ wszyscy powtarzali, że ten lekarz taki jest, wszystkich tak traktuje i nic nie da się z tym zrobić. W przeszłości próbowano, ale szpital nie ma kogo zatrudnić na jego miejsce. Z tego powodu odpuściłam i włożyłam siły w terapię. Moją stratę przeżyłam i przepracowałam, ale do dzisiaj leczę się z tego, jak mnie potraktowano – zapewnia pani Daria.
Do dziś nie ma dziecka.
***
NAWET ROZMOWA BYŁA ZBYT TRUDNA
Pani Barbara* opuściła wrzesiński szpital z dzieckiem na rękach, ale to, co przeżyła, było dla niej tak traumatyczne, że bała się kolejnej ciąży i gdyby nie wpadka, jej córka pozostałby jedynaczką.
– Kilka lat temu byłam w kontakcie z Fundacją Rodzić po Ludzku i panie pytały, czy opowiedziałabym swoją historię. Ale nie byłam na to gotowa, wszystko było zbyt świeże. Teraz jest mi łatwiej. Kiedy przeczytałam artykuł o interwencji fundacji na Wrzesnia.info.pl, coś we mnie pękło. Pomyślałam: Boże jedyny, tyle lat i nic się nie zmienia. Tyle lat i ten człowiek cały czas robi to samo.
Pani Barbara urodziła córkę w 2006 r.
– To była moja pierwsza ciąża. Byliśmy młodzi – ja miałam 22 lata, mój partner niewiele więcej. Staraliśmy się o dziecko, córka była bardzo wyczekiwana. Bardzo sumiennie chodziliśmy na zajęcia szkoły rodzenia, mój partner specjalnie brał wolne z pracy. Panie ze szkoły rodzenia były przemiłe, dostaliśmy piękny certyfikat upoważniający do porodu rodzinnego. Poród miał być cudem. Cud narodzin – wspomina kobieta. – Wszystko szło z planem aż do porodu. Wody odeszły mi w domu, akurat byłam sama. Partner od razu wszystko rzucił i przybiegł do mnie. Miałam skurcze, był jakiś tam ból, ale byłam pełna optymizmu, radości, że przecież ten ból jest po coś.
WROGOŚĆ PERSONELU
Na izbie przyjęć było jeszcze całkiem miło. Pani Barbara dostała polecenie przebrania się w koszulę nocną. Bóle były już duże, ale się nie niepokoiła.
– Panie przekazały jeszcze, że ktoś z porodówki przyjdzie i nas zabierze. Partner cały czas trzymał certyfikat ze szkoły rodzenia. Przyszła młoda dziewczyna i powiedziała, że zaprasza do góry i że weźmie torbę od mojego partnera. Ostatecznie niósł ją jednak sam. W windzie kobieta sięgnęła po tę torbę, oznajmiając, że ona ją weźmie, bo on tu zostaje. Zaczął wyjaśniać, że nie przecież mamy certyfikat. Spróbowała go wypchnąć siłą z tej windy. W tym momencie zaczęłam wpadać w panikę – to przecież była przemoc. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi. W końcu odpuściła i powiedziała, że będziemy się tłumaczyć przed lekarzem. Już na porodówce zagadała do nas jeszcze jedna pani. Wtedy pojawił się doktor X. Rzucił coś w stylu: „Koniec histerii, zasady są dla wszystkich”. Cały czas nikt nam nic nie wyjaśnił. W końcu któraś pani powiedziała, że panuje grypa i w związku z tym porody rodzinne są odwołane już chyba od tygodnia. Zaczęliśmy wyjaśniać, że przecież mój partner był zdrowy, że certyfikat, że byliśmy nastawieni na poród rodzinny. Usłyszeliśmy, że nie ma takiej opcji. Ze stresu i bólu przysiadłam na chwilę. Powiedziałam, że w takim wypadku zmieniamy szpital. Podeszła jakaś pani i zapytała, czy już skończyliśmy histeryzować i czy się pożegnaliśmy. Powiedziałam, że sama tu nie zostanę. Usłyszałam, że nie ma innej możliwości, bo już jestem tu zarejestrowana jako pacjentka oddziału. Chciałam się wypisać na własne żądanie i jechać do Gniezna. Nikt nie chciał mi podać żadnego druku, cały czas próbowali zabrać od nas torbę. Wkurzyłam się i poszłam w stronę schodów. Wtedy wykiknął doktor X i rzucił: „Jak już tak histeryzuje, to już niech zostanie”. Usłyszeliśmy, że możemy zostać jednak oboje, ale partner nie może wyjrzeć nawet na korytarz, a jeśli wyjdzie choćby do toalety, zostanie wyprowadzony siłą.
PRZERAŻENIE, BÓL I DOCINKI
Partner pani Barbary jest palaczem. Zapytał, czy może wypalić ostatniego papierosa, ale nie dostał zgody. Wody odeszły o godz. 13.00. Poród zakończył się po północy. Przez ten czas para nie rozstawała się nawet na moment. Byli tak spanikowani, że kiedy kobieta musiała skorzystać z toalety, zamykała się razem z nim w kabinie. Podejście personelu szpitala sprawiło, że była przerażona na myśl, że zostanie sama.
– Bóle były coraz większe. Personel nawet nie ukrywał nieprzychylności. Doktor X wiele razy był wzywany do bardzo bolesnego badania. Potem już na sam jego widok płakałam. Sprawdzał, jak idzie poród. Nie szczypał się, normalnie wkładał łapy do środka bez ostrzeżenia. Coś strasznego. Ten człowiek był tak wredny, niedelikatny, bezczelny... Badanie ginekologiczne samo w sobie nie jest czymś przyjemnym, ale można zrobić to w sposób cywilizowany, a można jak w rzeźni. Kiedy jęczałam z bólu, komentował: „Nie przesadza? Myślała, że rodzenie dzieci to przyjemność?”. Nie zwracał się do mnie, tylko jakoś bezosobowo. W sali obok rodziła inna pani, drzwi były otwarte. Słychać było każdy krzyk i westchnienie. Wiele razy błagaliśmy o znieczulenie. Dostałam dwie kroplówki na przyspieszenie porodu, ale znieczulenia nie. Ktoś nam później powiedział, że czekali na pieniążki. Podobno tak to wtedy działało. Nie mieliśmy pojęcia.
TA TO SIĘ JESZCZE POMYNCZY
– Po tym okrutnym badaniu zapytałam, jak długo to jeszcze potrwa. Spojrzał na pielęgniarkę i powiedział do niej: „Ta to się jeszcze pomynczy” – wspomina pani Barbara. – Chyba ani razu nie odezwał się do mnie jak do kobiety, jak do człowieka. Kiedy zaczęło być i ze mną, i z córką bardzo źle, mój partner nie wytrzymał i krzyknął, że żąda cesarki. Wtedy doktor X powiedział: „Tera to już jest za późno. Jakbyśmy zrobili cesarkę, tobyśmy panu dzieciaka bez głowy wyciągnęli, bo głowa już się zaklinowała w kanale rodnym”. A potem wziął stołek, usiadł pomiędzy moimi nogami i oznajmił: „Będzie miała przyjemność skorzystania z nowego sprzętu”.
Chodziło o vacuum, czyli próżnociąg. To pompka połączona z pelotą – miseczką przykładaną do główki dziecka. Wytworzenie próżni pomaga lekarzowi w wyciągnięciu główki. Vacuum powinno się stosować w znieczuleniu miejscowym lub zewnątrzoponowym.
– Żeby włożyć vacuum do środka, porozcinali mnie we wszystkie możliwe strony – relacjonuje pani Barbara. – Nie wiem, czy w ogóle byli na jakimś kursie, jak się tym posługiwać. Doktor X tę miseczkę wkładał z pięć razy. Ból niewyobrażalny, jakby cię ktoś ogniem przypalał. Nie dość, że wszystko porozcinane, że skurcze, to jeszcze ta miseczka idąca w przeciwną stronę niż dziecko. On ją wkładał, zasysał i wyciągał, ale bez dziecka. Zwracał się do położnej, że może jednak ustawić więcej – chyba chodziło o ciśnienie albo moc ssania. A może jeszcze coś docinał? Oni się po prostu się uczyli. Ból był potworny. W końcu wyjęli córę. Była sina. Zwróciłam uwagę na to, że nie płacze. Jak w końcu usłyszałam jej płacz, pomyślałam, że teraz mogę umrzeć. To było coś strasznego. Nie, żeby poród był czymś przyjemnym – choć mój drugi wspominam fantastycznie, mimo bólu. Ból jest częścią porodu, ale tego, co tam się działo, nie życzę najgorszemu wrogowi. To był horror. Potem nie kontaktowałam. Pozszywali mnie jakoś. Jakoś funkcjonuję, ale ładnie mnie doktor X pociachał.
PROBLEMY Z DZIECKIEM
Córka pani Barbary dostała 9 na 10 punktów w skali Apgar. Zabrano ją na obserwację. Dwanaście godzin po porodzie kobieta nadal nie miała o niej żadnych wiadomości. Po tym czasie na oddział wtargnął ojciec dziecka. Personel próbował go wyrzucić, ale zaparł się, że nie wyjdzie, póki nie zobaczy córki. Po tej awanturze pani Barbarze w końcu udało się zobaczyć dziecko, ale była zbyt słaba, żeby się nim zajmować.
W międzyczasie usłyszała, jak inne pacjentki mówią o jej porodzie. O sali pełnej krwi i o tym, że „rodząca chyba zmarła”. Ale nie miała wtedy siły mówić. Nie była im w stanie powiedzieć, że jest tutaj – i że żyje.
Przez trzy tygodnie po porodzie nie była w stanie usiąść. Wszystko sprawiało jej ból, miała problem nawet z oddawaniem moczu. A to nie był koniec kłopotów.
– Kiedy próbowałam dostawiać dziecko do piersi, nie ssało. W szkole rodzenia przemiłe panie mówiły, żeby prosić o pomoc, więc prosiłam wielokrotnie. Dostałam radę, żeby rozmasować piersi pod gorącą wodą. Tłumaczyłam, że próbuję, ale to nie pomaga. Słyszałam, że widocznie za krótko. Piersi miałam tak nabrzmiałe od mleka, że dziecko nie było w stanie objąć brodawki. Kiedy prosiłam o pomoc, zabierali dziecko i mówili, że je dokarmią. Tłumaczyłam, że nie chcę, żeby dziecko było karmione mlekiem modyfikowanym, tylko że potrzebuję pomocy. Ale wtedy słyszałam, że nikt nie ma czasu. I że mam próbować przystawiać, żeby laktacja nie ustała.
Pani Barbarze oberwało się też za dietę. Zjadała wszystko, co jej podano. Ostatniego dnia zgłosiła, że dziecko płakało. Została odpytana z tego, co zjadła na obiad. Kiedy wymieniła buraczki, usłyszała wyzwiska.
– „Czyś ty zwariowała, buraki?! Czy ty jesteś walnięta?!”. Nie miałam pojęcia, że nie powinnam ich jeść. Przecież serwowali je na porodówce! Dziecko zostało wypisane z lekką żółtaczką i bólem brzucha, a ja trafiłam do domu bez umiejętności karmienia. Uczyła mnie karmić szwagierka.
PIERWSZE MIŁE SŁOWA
– Ostatniego dnia, tuż przed wypisem, przyszła ta przemiła pani, która była z nami w szkole rodzenia. Byłam strasznie przejęta, że sobie nie radzę. Powiedziała wtedy: „Kochana, kotuś, ty się nie przejmuj, wszystko będzie dobrze”. Strasznie się wtedy poryczałam, bo to były pierwsze miłe słowa, jakie usłyszałam. To i jeszcze jeden gest... Na porodówce czułam się jak w rzeźni, te kafelki, atmosfera i rażące światło. Jedna pani przechodziła obok sali i lekko je przygasiła. Nawet nie wiem, kim była, ale byłam jej bardzo wdzięczna. Przyniosło mi to chwilę ukojenia.
Choć w czasie czterech dni pobytu na oddziale pani Barbara często pytała o stan dziecka, słyszała tylko, że wszystko jej powie pediatra. Nie miała żadnych dokładnych informacji o stanie zdrowia córki.
– W momencie wypisu opieprzyli mnie za te buraki i powiedzieli, że tu dziecko, tu skierowanie na szczepienia, a tu skierowanie na skaning główki. Zaczęłam pytać, dlaczego, co się stało. Dowiedziałam się, że przez to, że poród był ciężki, główka była uszkodzona. Że dziecko może być opóźnione w rozwoju, może nie chodzić, nie mówić... Cała lista konsekwencji. Szłam do domu z dzieckiem na rękach, przed chwilą się dowiedziałam, że jest duże prawdopodobieństwo, że będzie niepełnosprawne. Potem przez 12 miesięcy stres co dwa tygodnie. Chodziłam na skaning i słyszałam, że jest OK, ale nie wiadomo, co będzie potem. Pana X zapamiętam do końca życia.
STRACH PRZED CIĄŻĄ
Dziś pani Barbara mieszka w Danii. Tu przyszedł na świat jej syn – stąd porównanie, jak może wyglądać podejście lekarzy.
– Po przejściach, które miałam w Polsce, było mi trudno nawet iść do ginekologa i poddać się badaniu. Człowiek ma traumę, straszną. Nie planowałam drugiego dziecka, wyszło przypadkiem. Przez całą ciążę po nocach śnił mi się poród. Bałam się, co będzie. Jak zobaczyłam dwie kreski, ryczałam przez dwa tygodnie. Tutaj oczywiście zapytano mnie, czy w ogóle życzę sobie być w ciąży, bo aborcja jest standardem. Powiedziałam, że tak, bo jestem katoliczką. Dziecko to dziecko, coś wymyślimy. Ale byłam w histerii. Nie mogłam jeść, funkcjonować.
W Danii podejście do porodu jest zupełnie inne. Kobietą zajmuje się tylko położna, działką lekarzy jest patologia ciąży. Różnica jest też w standardzie. Pani Barbara została zakwaterowana wraz z mężem na dużej sali. Było tam łóżko dla niej i dla niego, duża wanna, piłka, oczywiście cała aparatura, a nawet sofa ze stolikiem dla gości.
– Była maska z gazem – od razu pokazano mi, jak się jej używa, ale nie chciałam korzystać. Był dostęp do akupunktury. Drzwi zawsze były zamknięte, wszyscy zawsze pukali. Jeśli na salę przychodził ktoś nowy, podawał rękę i przedstawiał się. Wyjaśniał, kim jest, po co przyszedł i w czym nam pomoże.
PORÓD PO DUŃSKU
– Wiadomo, że warunki są inne niż w Polsce, ale najważniejsze jest samo podejście: jak do człowieka. Opieka, pomoc, miłe słowo, uśmiech. Nawet pieluchy w standardzie – wylicza kobieta. – Tu było po prostu normalnie, tak jak powinno być. W Polsce do rodzącej podchodzi się jak do przedmiotu, śmiecia, intruza. W Danii przyszła do mnie położna. Miała na imię Pernille. Podała mi rękę i powiedziała: „Będę z tobą do końca. Choćby nie wiem, co się działo, jestem tu dla ciebie. Kiedy wyjdę z sali, będę w pokoju obok, tu jest guzik, możesz mnie wezwać w każdej chwili. Jeśli poród będzie trwał godzinę, podziękujemy sobie po godzinie. Jeśli będzie trwał 20 godzin, ja tu będę przez 20 godzin”. Ponieważ w Dani nie wzywa się lekarza, jeśli wszystko jest OK, wszystko robi położna. Po porodzie naturalnym wychodzi się do domu po godzinie obserwacji. Śmieję się, że taśmóweczka: przychodzisz, rodzisz, wychodzisz.
Przypadek pani Barbary nie należał jednak do prostych. Bóle się nasilały, ale rozwarcie nie rosło, nie była w stanie urodzić.
– Byłam badania przez Pernille i przez lekarza. I okazało się, że można to zrobić bezboleśnie nawet podczas porodu. Nie to co ten cham w Polsce, który było widać, że robił to złośliwie i specjalnie. W każdym razie stwierdzono, że syn się naturalnie nie urodzi, dostałam znieczulenie zewnątrzoponowe. Potem wszystko było jak w bajce.
Syn pani Barbary urodził się dzięki cesarskiemu cięciu. I mimo świadomości, że w Danii byłaby pod dobrą opieką, na samą myśl o kolejnej ciąży ogarnia ją strach. A gdy wspomina poród we Wrześni, czuje ból w miejscu blizn. Ten zresztą towarzyszył jej jeszcze długo. Miała też problemy z oddawaniem moczu. Same blizny są rozległe, widoczne. Przejścia z doktorem X miały też wpływ na jej życie seksualne.
– Jeśli ktoś cię tak potraktował, jeśli ktoś cię tak pokroił, zrobił ci taką krzywdę, to ciężko było się rozluźnić, a tym bardziej odczuwać jakąkolwiek przyjemność – zwierza się. – Raz widziałam doktora X, kiedy byłam w szpitalu w innej sprawie. Przechodził korytarzem. Stanęłam i zamarłam, oczy zaszły mi łzami. Jestem pedagogiem z wykształcenia. Wiem, że jak ktoś idzie rodzić, jest młody i spanikowany, to gówno wie – i wymaga opieki. A szpital to jest miejsce, gdzie wrażliwość powinna być na pierwszym miejscu. Lekarz taki jak dr X, z latami praktyki, tym bardziej powinien wiedzieć, że ludzie mają uczucia. On powinien pracować w rzeźni. Myślę, że świetnie by się nadawał do krojenia bekonu.
Mimo wszystko pani Barbara przyznaje, że obecnie często rozmawia z narzeczonym o jeszcze jednym dziecku.
– Ale jedno jest pewne: jak już będę w ciąży, nie ruszymy się z Danii na krok. Aby przypadkiem nie zdarzyło się, że poród zacznie się przedwcześnie albo że z jakiegoś powodu utkniemy w Polsce, na przykład we Wrześni, i przyszłoby mi rodzić znowu tutaj. Nie ma mowy.
Anna Tess Gołębiowska
* nazwiska (i płeć) lekarzy zanonimizowaliśmy, ale pojawiający się we wszystkich historiach doktor X to ta sama osoba
** imiona bohaterki tekstu zmieniliśmy na ich prośbę
OD AUTORKI:
To chyba najtrudniejszy tekst, jaki napisałam w życiu. Gdy rozmawiałam z bohaterkami artykułu, miałam łzy w oczach. Nagrania rozmów spisywałam na raty, ponieważ zmierzenie się z nimi było tak przytłaczające. Straszne jest, że przez wszystkie te historie – obcych, nieznających się kobiet, które trafiały do wrzesińskiego szpitala w różnych latach – przewija się ten sam lekarz! Zawsze w roli głównej. Jeden człowiek wpływa na życie niezliczonych osób, a jednocześnie stanowi wizytówkę całego oddziału.
Najbardziej przytłaczające jest jednak to, że ta sytuacja nie ma prostego rozwiązania. Jak napisałam we wstępie – łamanie praw pacjentek ma miejsce na ponad połowie oddziałów położniczych w Polsce. To nie tak, że Szpital Powiatowy we Wrześni jest siedliskiem zła, więc wystarczy pojechać do Środy Wielkopolskiej, Gniezna czy Poznania i wszystko będzie dobrze. Patologia jest zakorzeniona głęboko na polskich porodówkach, a walka z nią przypomina walkę z wiatrakami. Mieszają się tu różne wątki – przedmiotowe podejście do kobiet, z którym przecież można zetknąć się wszędzie, nie tylko w szpitalach. Niedofinansowanie ochrony zdrowia i kiepskie warunki zatrudnienia w państwowych placówkach, przez co wiecznie brakuje lekarzy. Obok opowieści o prawdziwych horrorach odbywających się na oddziale nie brakuje też przecież historii przyziemnych – o tym, że ktoś był oschły, niesympatyczny. Naprawdę trudno się dziwić, że lekarz, który spędza na dyżurze 24 godziny, nie ma sił na uśmiech.
Już samo to jest szokujące – dyżur trwający 24 godziny. Nie można pracować tak długo jako sprzedawca czy woźny, a przecież od tego, czy lekarz jest wypoczęty i trzeźwo myśli, zależy ludzkie życie. Często pacjenta, czasem też samego lekarza – regularnie media donoszą o tym, że któryś z medyków zmarł z wycieńczenia.
Pojawiają się wreszcie problemy absurdalne, jak rozmieszczenie oddziałów. We wrzesińskim szpitalu oddziały neonatologiczny i położniczy są od siebie oddalone. Udało mi się ustalić, że neonatolog jest wzywany w czasie porodu, by mógł zainterweniować, gdyby coś się wydarzyło. Tyle że jeśli poród przebiega bez zakłóceń, dziecko powinno mieć możliwość kontaktu skóra do skóry – rozpoczętego 5 minut po porodzie i nieprzerwanego. Tymczasem realia są takie, że kontakt zostaje przerwany bardzo szybko, ponieważ skoro neonatolog jest na miejscu, to od razu bada dziecko, żeby później mógł wrócić na swój oddział i kontynuować pracę, zamiast biegać w kółko po szpitalu. Później dziecko wraca do matki – i tu już wiele zależy od szczęścia. Czasem kontakt skóra do skóry jest kontynuowany, a czasem dziecko zostaje już ubrane. Jeśli pacjentka nie ma świadomości, jak powinien przebiegać poród, nie wie, czego może się domagać. A traci na tym i ona, i maluch.
W tak odpowiedzialnym zawodzie jak lekarz powinni pracować najlepsi z najlepszych, tymczasem w całej Polsce zachodzi „selekcja negatywna”. Pracują ci, którzy wyrażą taką chęć, nawet jeśli nie powinni. Oczywiście część pracowników ochrony zdrowia to ludzie z powołaniem i sercem we właściwym miejscu, ale część nigdy nie powinna mieć do czynienia z pacjentem. Tylko co zrobić, skoro nie ma nikogo na ich miejsce? Zamykać oddziały? To i tak się dzieje. Świetnie wykształceni specjaliści znajdują przecież od ręki pracę w całej Unii Europejskiej. Niekoniecznie z powodu pieniędzy – w niektórych specjalnościach zdarza się, że w Polsce zarobiliby więcej. Uciekają do miejsc, gdzie znajdą godne warunki pracy.
Na polskich oddziałach piętrzą się więc trudności, rośnie stres. A wszystko to często odbija się na osobach w systemie najsłabszych – czyli na pacjentach i pacjentkach. Czasem owocuje to „tylko” traumą. Kiedy indziej – trwałą utratą zdrowia, a nawet życia.
Przerażające jest, że nie ma żadnej recepty na to, jak uzdrowić ten system.
I tak, oczywiście, że są kobiety zadowolone z porodów – i w Polsce, i we Wrześni. Nikt nie neguje ich historii. Problem polega na tym, że zadowolenie jednej kobiety nie neutralizuje tragedii drugiej. To, co przydarzyło się moim rozmówczyniom, nie powinno spotkać nikogo. I trzeba z tym walczyć.
Użytkowniku, pamiętaj, że w Internecie nie jesteś anonimowy. Ponosisz odpowiedzialność za treści zamieszczane na portalu wrzesnia.info.pl. Dodanie opinii jest równoznaczne z akceptacją Regulaminu portalu. Jeśli zauważyłeś, że któraś opinia łamie prawo lub dobry obyczaj - powiadom nas [email protected] lub użyj przycisku Zgłoś komentarz
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz