Zamknij

Ubogacenie życia. Niemal pół wieku z aparatem

15:05, 10.04.2021 D.I Aktualizacja: 15:11, 10.04.2021

Rozmawiamy z Mirosławem Jadryszakiem, legendą wrzesińskiej oświaty, ale też fotografii, laureatem nagrody „Fotokreatora” m.in. za promowanie i rozwój fotografii w Wielkopolsce.

„WW”: Pamięta pan swoje pierwsze dobre zdjęcia i swój pierwszy poważny sprzęt?

MIROSŁAW JADRYSZAK: – Trochę to trwało, zanim udało mi się zrobić pierwsze zdjęcie, z którego naprawdę byłem zadowolony. I nie w technice tkwił problem, a raczej w obudzeniu świadomości, że w obrazie odrębnie istnieje temat i motyw. Bo dobre zdjęcie musi posiadać te dwa właśnie składniki. Trzeba sobie wyobrazić, co naprawdę chce się sfotografować i co będzie wizualnym „nośnikiem” tego przedstawienia. Dopiero w wieku 15-16 lat do tego doszedłem, podczas penetracji jednego z wrzesińskich podwórek. Pod drzwiami piekarni siedział sobie staruszek. Pogodnym wzrokiem przyglądał się moim przymiarkom do zdjęcia. Urzekająca była jego naturalność. Pamiętam, że w aparacie miałem wysokoczuły – a więc bardzo ziarnisty – film i gdzieś z tyłu głowy zaświtało mi, żeby tę właściwość materiału wykorzystać. Miałem temat i miałem owo „jak”, czyli środek wyrazu, którym było ostre ziarno negatywu, po trosze też stające się motywem zdjęcia. Finalnie było ono zgodne z ówczesną estetyką – surowe, kontrastowe, bez upiększeń. Nie było żadnym arcydziełem, ale wynikało z doświadczenia chwili i bezpośredniego kontaktu z twarzą pozornie obcego człowieka. To było naprawdę coś niezwykłego. Zdjęcie posiadam do dziś i spoglądam na nie z sentymentem. Nazwałem je nawet kiedyś „esencją wrzesińskiej twarzy”.

Nie dysponowałem wówczas żadnym sprzętem wysokiej klasy – ot, zwykły radziecki FED, taka tańsza wersja Zorki, czyli „ruskiej” kopii legendarnej niemieckiej Leici. Cały czas marzyłem jednak o sprzęcie dającym o wiele większe możliwości techniczne. Miesiącami śnił mi się Pentacon six, produkowany w DDR aparat tzw. średnioformatowy, o wymiarach negatywu 6 x 6 cm. Taki sprzęt był niemiłosiernie drogi. Wraz z trzema podstawowymi obiektywami kosztował niemal równowartość półrocznej pensji, więc marzenia o nim mogły trwać w nieskończoność. Zapisałem się do koła fotograficznego działającego przy Tonsilu. Był to bardzo bogaty klub, sprzętu posiadał co niemiara, wymarzonego Pentacona sixa także. Trafiłem tam na świetnych instruktorów, znakomicie operujących techniką laboratoryjną. To nieżyjący już dziś panowie Tadeusz Nejmański i Jan Potęga. Szczególnie panu Janowi zawdzięczam wiele w myśleniu o fotografii. Swoim specyficznym stylem rozmowy prowokował do myślenia „całościowego” – nie tylko o fotografii, ale np. o architekturze gotyckiej albo o literaturze. A jeśli o gotyku, to o wzniosłości, o świetle, o cieniu, o formie, o kształcie, o fakturze, o symbolu. To był niesamowity kurs intelektualny, który mimochodem przekładał się na kurs fotograficzny. Miał coś wspólnego z dawnymi, greckimi szkołami filozoficznymi, z sokratejskim poszukiwaniem tego, co trwałe, dobre i piękne. I nie ma w tym cienia przesady. W każdym razie, pan Jan mi zaufał i na dłuższe okresy powierzał (szesnasto-, siedemnastolatkowi!) kosztowny sprzęt, o jakim wcześniej mogłem tylko śnić. Dotknąłem wówczas prawdziwego smaku fotografii „przyrządzanej” prawdziwym narzędziem. Właśnie z jego pomocą zrobiłem swoje najcenniejsze wówczas zdjęcie – pewnej pięknej dziewczyny, w której byłem (i jestem do dziś) śmiertelnie zakochany.

Dopiero po latach, gdy w sklepach Foto-Optyki następowała wyprzedaż produktów kończącego się DDR-u, stać mnie było na zakup kompletnego sprzętu, którym posługiwałem się w czasach licealnych. Dodajmy – sprzętu już trochę przestarzałego, ale dającego poczucie niezwykłej frajdy fotografowania na szerokim negatywie 6 x 6. Jednak wraz z dotykaniem Zachodu – cokolwiek to znaczy – pojawiły się nowe potrzeby, a wraz z nimi parcie na wreszcie mieszczące się w realnych możliwościach finansowych Minolty, Canony, Nikony, Olympusy, Pentaxy. I wszystkiego trzeba było spróbować, choć też niemałym kosztem.

Czym dzisiaj pan fotografuje?

– Jestem urodzonym konserwatystą, więc długo trzeba mnie przekonywać do porzucenia tego, co dobre, na rzecz tego, co lepsze – czasami, hmmm... pozornie lepsze. Tak było z tzw. autofokusem, jeszcze w czasach tradycyjnego filmu. Nigdy nie dałem się na to namówić. Jednak gdy nadeszła era cyfrowa, wiadomo było, że rewolucja jest nieunikniona. Dziś – a trwa to już od lat – pozostaję wiernym użytkownikiem Nikonów. I dodam, że bardzo śmieszą mnie niekończące się dyskusje o wyższości świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkiej Nocy, czyli Canonów nad Nikonami lub na odwrót. Ostatnio zza węgła wychynęło jeszcze Sony. To tylko narzędzia, do tego wciąż niedoskonałe, choć jednocześnie zapierające dech niespotykanym wcześniej tempem postępu technologicznego.

Zaczynał pan w czasach, gdy fotografia wymagała dużego zaangażowania i wysiłku, dziś jest łatwa jak oddychanie. Czy ta łatwość wychodzi jej na dobre? Czy panu wychodzi na dobre?

– Jedno, czego wymaga fotografia, ale też i pisanie wierszy, malowanie obrazów czy uprawianie muzyki, to cierpliwość, anielska cierpliwość. Niemal każdy z nas cierpi na jej deficyt. Jeśli już jesteśmy szczęśliwymi jej dysponentami, to zazwyczaj w jednej dziedzinie. Mnie – w tym Wielkim Rozdaniu – trafiła się fotografia. W pozostałych przypadkach jestem kąpany w gorącej wodzie i to jest najdelikatniejsze określenie mojego trudnego charakteru. Dlatego też nigdy nie użalałem się na wielką pracochłonność obróbki ciemniowej. Wszakże szczęśliwi czasu nie liczą.

Czy dziś fotografia jest łatwa? Technicznie na pewno łatwiejsza, jest też zdecydowanie tańsza. Ale czy procentowo powstaje więcej dobrych zdjęć? Można to porównać do pisania wierszy – ich ilość nigdy nie przekładała się na jakość. A masowi wytwórcy oksymoronów typu „rozległ się krzyk ciszy” raczej wcześniej niż później lądują w lamusie, gdzie upychają własny wstyd.

Można z naiwnym zdziwieniem stwierdzić, że robienie zdjęć nie jest już dziś elitarnym hobby – ale co dziś jest elitarne? Posiadanie samochodu? Wyjazd do USA czy na Kanary? A w ogóle komu i do czego potrzebna jest elitarność? Można spojrzeć na to inaczej: jeśli miliony turystów wyposażonych w co najmniej przyzwoity sprzęt fotografują dziś Paryż „na jedno kopyto”, to dużym wyzwaniem staje się takie jego ujęcie, żeby po powrocie z wycieczki nie zabić nudą – i tak już wystarczająco zazdrosnych – znajomych, oglądających nasze zdjęcia z podróży życia. Trzeba się postarać trochę bardziej niż kiedyś, gdy do wzbudzenia zachwytu wystarczały w miarę poprawne fotki na orwochromie (to zwyczajowa nazwa slajdów na enerdowskich materiałach barwnych). Byle czym, co niemal każdy wyświetla na ekranie komórki, niczyjego wzroku zatrzymać się nie da.

Powiada się, że to właśnie smartfony zabijają tzw. prawdziwą fotografię. A cóż to jest ta „prawdziwa fotografia”? Pomijam świetną jakość techniczną zdjęć generowanych przez smartfony. Ale też w wielu przypadkach mamy przy sobie wyłącznie smartfon i to dzięki niemu możemy zrobić wyjątkowe zdjęcie życia. I nie ma żadnego znaczenia, że w tej samej sekundzie wykonano na świecie jeszcze dwa miliardy zdjęć. W grę wchodzi wyłącznie statystyka: znacznie częściej jesteśmy w bezpośrednim posiadaniu dobrego narzędzia, które pozwala nam utrwalić niepowtarzalny moment, co jest odwiecznym marzeniem każdego fotografa. A to chyba dobrze – mieć szansę na spełnianie marzeń, prawda?

Co zostało z dawnych grup i społeczności fotograficznych? Czy dawniej fotografia miała większą siłę jednoczącą?

– To jest bardzo dobre pytanie! Ale można je rozszerzyć: co w ogóle pozostało z dawnych lat? Zmieniły się czasy i epoka „kółek fotograficznych w dawnym stylu” z całą pewnością minęła. One miały racje bytu, gdy umożliwiały młodzieży dostęp do lepszego sprzętu, pozwalały nauczyć się czegoś nowego od kogoś bardziej doświadczonego, itp. Dziś wszystkiego można nauczyć się samemu. Tysiące krążących w sieci tutoriali na każdy temat stanowi wystarczające zaplecze dla samokształcenia. Wystarczy tylko chcieć. Z dostępem do sprzętu również mało kto ma problem. Oczywiście, zawsze zdarzają się przypadki dramatycznej frustracji powodowanej tym, że ktoś dysponuje droższym i lepszym i urządzeniem, ale to raczej kwalifikuje się do pomocy ze strony psychologa, a nie instruktora fotografii. Nie zmienia to jednak faktu, że cały czas ludzie w każdym wieku mają potrzebę działania w zespole, dzielenia się doświadczeniami, wykorzystywania metody: „bardziej doświadczony uczy mniej doświadczonego”. To nie jest nic nowego, na tym od zawsze bazowało, np. harcerstwo.

Moim pięknym doświadczeniem jest prowadzenie zajęć z grupą zapaleńców fotografii we Wrzesińskim Uniwersytecie Trzeciego Wieku. Właśnie to potwierdza wcześniejsze słowa. Grupa zapaleńców skurczyła się – co jest przecież normalne – ale ci, którzy „naprawdę kochają”, z utęsknieniem czekają na chwilę, gdy znowu będziemy mogli spotkać się bez ponurej świadomości wiszącego nad nami topora obostrzeń sanitarnych. Takie coś było, jest i będzie ludziom potrzebne. Z drugiej jednak strony, tworzenie czegokolwiek wymaga skupienia, indywidualnej pracy, czasem samotności. To jest również niezwykle istotne. Dlatego też uważam, że w radykalnie zmienionych okolicznościach nasze potrzeby pozostały w stanie względnej trwałości, a przykład fotografii, jej jednocześnie samotnego, jak i „stadnego” uprawiania, tylko to ilustruje. A poza tym mamy zupełnie nową jakość – liczne fora fotograficzne, gdzie można podzielić się wszystkim, co posiadamy: zdjęciami, wiedzą, doświadczeniem, a nawet posiadanym sprzętem.

Czy fotografia „odwdzięcza się” za lata wierności? Co dzisiaj daje panu ta pasja?

– Daje to, co każda pasja, a więc oderwanie od skrzeczącej codzienności. Powszedniość tłamsi i zabija, czasami dosłownie. Nie jest też tak, że nie lubię swojej pracy zawodowej, bo akurat bardzo ją lubię i nie wyobrażam sobie innego zajęcia. Zresztą, po prawie 36 latach pracy trudno sobie coś innego wyobrazić...

Bardzo podoba mi się z lekka archaiczny rzeczownik: „ubogacenie”. I jakkolwiek staralibyśmy się wyszydzić kryjącą się w nim treść, obśmiać jego nadmierny patos i konotacje, to idealnie nazywa wszystko, co kojarzyć się może z pogłębianiem, poszerzaniem, wzmacnianiem czy dowartościowaniem. Idealnie wpisuje się ono w to, co stanowić może treść naszej pasji. W dawnych czasach, gdy rzeźbiarz wydobywał z marmuru kształt ludzkiej postaci, gdy architekt stawiał budowlę, zmuszony był do gruntownego poznania przedmiotu swojej pracy. Naśladując rzeczywistość, musiał zgłębić jej tajemnice. Chyba nie inaczej jest z tym, co czynimy z wielka pasją – niezależnie, czy chodzi o namiętne wędkowanie, czy o fotografię. Trzeba dobrze poznać otaczający świat, trzeba go zrozumieć, aby potem „jakoś” go ujarzmić, a w przypadku fotografii – pokazać. Fotografując np. katedrę gotycką, trzeba zawczasu odczytać jej teologiczny sens – uświadomić sobie jej ukryte treści mieszczące się w idei „biblii pauperum”. W przeciwnym razie spłodzimy bezduszne obrazki, pokazujące wszystko, tylko nie istotę tego, co naprawdę ważne. I to właśnie mam na myśli, mówiąc o owym wewnętrznym „ubogaceniu”. To jest ta najmilsza zapłata za wierność.

W jakich fotograficznych tematach i okolicznościach czuje się pan najlepiej?

– Wcześniejsza odpowiedź po trosze to wyjaśnia. Pejzaż i architektura to „moje” tematy. Nie mam zacięcia fotoreporterskiego, choć i takich zadań nie unikam. Jednak tematy „nieruchome” lepiej pasują do mojego fotograficznego temperamentu, który nastawiony jest na kontemplację. Lubię delektować się tematem, studiować oświetlenie, kompozycję, kształt. To wymaga czasu i uspokojenia. To również stanowi formę ucieczki od zgiełku i pospolitości. O tym właśnie myślałem chwilę wcześniej, próbując stworzyć listę zalet płynących z pielęgnowania własnych pasji. Często fotografuję w sposób staroświecki – mimo że na cyfrze, niby „nowocześnie”, ale z użyciem statywu. To bardzo magiczne urządzenie, porządkujące ogląd rzeczy, pozwalające na powtarzalność ujęć. Rozłożenie „żelastwa” trwa dłuższą chwilę, której najzwyczajniej żal, gdy temat jest niewiele wart. Rezygnacja ze zdjęcia też jest dobrym wyjściem – niczym milczenie, bywa przysłowiowym „złotem”. Nie strzelam zdjęć seriami. Mam przy tym utrwalone na zawsze przyzwyczajenia z czasów, gdy wykonywałem slajdy na filmie 6x6, który mieścił tylko 12 klatek. Proszę sobie wyobrazić koszt jednego zdjęcia: film w cenie 30 złotych, jego wywołanie w procesie E-6 drugie tyle. Jedno naprawdę dobre zdjęcie często kosztowało 30, a bywało, że i 60 złotych. Przed ćwierćwieczem to były duże pieniądze, które wymuszały namysł nad każdym ujęciem. I bardzo dobrze. To szlifowało uważność, precyzję i skłonność do porządkowania kadru. W moim przypadku do dziś niewiele się zmieniło. Fakt taniości nośnika i miejsca na dysku wcale do mnie nie przemawia, więc cały czas fotografuję oszczędnie. W dawnych czasach zaobserwowałem u siebie niezwykłe zjawisko. Zawsze najlepsze zdjęcia miałem na końcówkach filmów, szczególnie gdy były one ostatnimi w zapasie. Wtedy każde ujęcie musiało być „z głową”. Przymus oszczędności miał tu niezwykle wychowawczy wpływ. Oczywiście, gdy światło zmienia się jak w kalejdoskopie, gdy chwila ulatuje, wtedy nie myśli się o statywie. Wtedy zaczyna się gonitwa, ale ona także posiada swój niekłamany urok. Do dziś zachodzę w głowę, jak radzili sobie malarze impresjoniści, chwytając na rozstawionych sztalugach „przelotne wrażenia” – jakie tempo musiało przybierać ich szkicowanie, by nie uronili ani kropli z pośpiesznie łowionych nastrojów.

Od ładnych paru lat praktykuję „fotografię rowerową”. Z pomocą tego wehikułu można wszędzie dotrzeć i, co oczywiste, nie zmęczyć się nadmiernymi kilometrami w nogach. Fotografia pejzażowa kocha rower – i to z wielką wzajemnością. Na emeryturze – ale to dopiero za kilka lat – widzę dla siebie jej przyszłość.

Co do tej pory było dla pana największym fotograficznym wyzwaniem?

– Może zabrzmi to mało poważnie, ale nie traktuję swojej pasji jako „stawiania sobie wyzwań”. To ma mi sprawiać przyjemność, zadowolenie, a nie powodować, że każdy dzień będzie stanowił dramatyczną walkę. Życie przynosi wystarczająco dużo problemów. Z drugiej jednak strony, wyzwaniem w każdej dziedzinie twórczości, że tak to nazwę, jest pokonanie oporu materii. Materią właściwą fotografii jest światło. Okiełznanie światła znaczy tyle, co spotkanie się z jego szczególną postacią – barwą, intensywnością, kątem padania, współgraniem z motywem i wykorzystaniem tego wszystkiego w powstającym obrazie. To są dla mnie rzeczywiste wyzwania wypływające z natury fotografii, ale w żadnej mierze nie stanowią one źródła twórczych cierpień. Nazwę to „radością fotografowania” i wcale nie martwi mnie, że przygodni wesołkowie i szydercy określą to – być może – jako „radosną twórczość”.

Zdarza się jednak, że wyzwania przychodzą ze strony tzw. ważności tematu. Piętnaście lat temu wespół z Waldkiem Śliwczyńskim dostaliśmy od burmistrza Tomasza Kałużnego zadanie bojowe: wykonać zbiorowe zdjęcie mieszkańców Wrześni na okoliczność jubileuszu 750-lecia miasta! Samo wykonanie zdjęcia to czynność bliska piłowaniu laubzegą, ale ustawienie w karnym szyku dziesięciu tysięcy wrześnian to... ho! ho! Któż z nas choć raz w życiu nie marzył o tym, by być Napoleonem? Cóż, marzenia czasami się spełniają. I to nie było Waterloo. Zdjęcie, wykonane w różnych wersjach, wyszło doskonale i stanowi jedyną w swoim rodzaju pamiątkę.

I inny przykład. Bywa, że przyjaciele bądź rodzina poproszą mnie o wykonanie zdjęć, np. ślubnych. To duża przyjemność móc taką przysługę wyświadczyć osobom, które się lubi i szanuje. Ale stres towarzyszący tej pracy jest nieprawdopodobny. Ufam swoim umiejętnościom, natomiast niepokojem zawsze napawa mnie zawodność maszyny. Nawet posiadając tzw. backup, czyli sprzęt zapasowy, boję się, że w najważniejszym i niepowtarzalnym momencie coś nie zadziała, coś się zatnie, zawiesi, nie błyśnie. Zdarzenia nie da się cofnąć (tym bardziej małżeńskiej przysięgi – cokolwiek to znaczy) i dlatego poziom mojego wewnętrznego rozdygotania sięga wówczas zenitu. Raz w życiu, a było to 40 lat temu, miałem takiego pecha i trauma pozostała do dziś.

Jak ważna jest dla pana selekcja i obróbka zdjęć? Równie ważna jak samo fotografowanie?

– Wszelka nasza intelektualna aktywność sprowadza się do selekcji, wszakże „mądry wie, co mówi; głupiec mówi, co wie”. Boskie dzieło stworzenia także zaczęło się od selekcji: na początku – od oddzielenia światła od ciemności. Żartem można powiedzieć: „I tak oto w Dniu Pierwszym narodziła się fotografia”. A mówiąc poważnie, pierwszy etap selekcji to eliminowanie ujęć, które z różnych powodów są niepoprawne technicznie. Potem następuje akt drugi – wybieranie zdjęć, które z jakichś powodów budzą zainteresowanie. I akt trzeci – skierowanie tych najlepszych do folderu „zdjęcia obrabiane”. Znam wielu przeciwników dotykania zdjęć programem graficznym. Cóż powiedzieć? To trochę tak, jak kiedyś, gdy oddawało się kliszę do fotografa z towarzyszącym temu prostym zleceniem: „proszę po jednym z udanych!”. Czy to mogło sprawić jakąkolwiek frajdę poza przyjemnością zimowego oglądania wakacyjnych zdjęć z Łeby? Matryca dzisiejszych aparatów fotograficznych bywa niemal doskonała, ale żeby wykorzystać pełnię jej właściwości – za co przecież zapłaciliśmy niemałe pieniądze – zdjęcie należy obrobić. Ja zapisuję swoje zdjęcia na karcie w postaci plików z surowymi danymi – to tzw. RAW-y. Pozwalają one na naprawdę zaawansowaną obróbkę, szczególnie tonalną, choć barwną także. To jest cyfrowy odpowiednik dawnej ciemni, w której praca bywała czasochłonna, ale właśnie wtedy tworzył się prawdziwy obraz fotograficzny. „Pędzel obróbki” sprawia, że na ostateczny kształt zdjęcia ma wpływ nie tylko maszyna, ale i w dużej części człowiek. Dlatego też nie wyobrażam sobie innej drogi.

Wiadomo, że fotografuje pan na zlecenia urzędów – a czy jest pan do wynajęcia „dla ludzi”? Czy spotyka się pan z takimi propozycjami?

– Zacznijmy od tego, że nie czuję się osobą „wynajmowaną”. Skoro ze strony instytucji – nie tylko urzędu – pojawia się propozycja wykonania czy udostępnienia jakiegoś zdjęcia, to z przyjemnością na to przystaję. To wszystko. Co tu więcej jeszcze można powiedzieć? Natomiast „wynajęcie przez ludzi” – jak to pan ładnie nazywa – nie wchodzi w rachubę. Wyjątek czynię wobec przyjaciół i krewnych na zasadzie grzecznościowej przysługi, a nie usługi. I niech tak pozostanie.

Wiem, że nie chce pan być nazywany artystą – dlaczego? Przecież na pierwszy rzut oka widać, że ma pan to „coś”, tę iskrę bożą do fotografii, do widzenia czegoś więcej niż inni. Sama sztuka i teoretyzowanie o niej też nie są panu obce.

– Bóg zapłać za dobre słowo... (śmiech). Odpowiem, wcale nie z uniku, parafrazując Piłata: a kto to jest, ów „artysta”? Czego powinno być w nim więcej – refleksji, ekspresji, intuicji czy zdolności w operowaniu narzędziem? Wiem i nie wiem jednocześnie, dlatego szczególnie w tej kwestii jak ognia unikam szufladkowania i przyprawiania sobie „gęby”, bo ona jakoś wyjątkowo trwale czyni człowieka karykaturą samego siebie. Dawno, dawno temu nawet chciałem zostać artystą. Wcześniej moja Mama, mając nieprzeciętne uzdolnienia plastyczne, także miała podobne zamiary. Na szczęście jednym, na nieszczęście drugim – nic z tego nie wyszło. Ale być może właśnie dlatego dane jest mi ciągłe i niczym niewymuszone odczuwanie „radości fotografowania”.

Z pewnością ma pan wiele ciekawych opowieści i anegdot związanych z fotografią, zwłaszcza w lokalnym wydaniu. Możemy prosić o parę najlepszych?

– Najlepiej śmiać się z samego siebie, więc przytoczę cokolwiek makabryczny obrazek z połowy lat sześćdziesiątych. Pierwszy pogrzeb, jaki pamiętam – miałem wtedy może cztery lata. Wówczas praktykowany był jeszcze obyczaj wykonywania pamiątkowego zdjęcia w kostnicy, z nieboszczykiem na pierwszym planie. Fotograf przed każdym błyskiem flesza ostrzegawczo krzyczał: „Uwaga!”. Nie rozumiałem, dlaczego krzyczał, nie rozumiałem, czemu służył ten oślepiający błysk. Czułem jedynie strach, a sam okrzyk długo mi dudnił w uszach.

Po latach, gdy ustawiano mnie do zbiorowego zdjęcia pierwszokomunijnego, nagle usłyszałem ten sam okrzyk, wydany w podobny sposób i tym samym głosem. Przed oczami stanęła mi scena z wczesnego dzieciństwa. Momentalnie zlałem się potem i uciekłem z miejsca, w którym mnie ustawiono. Długo trwała chwila, gdy na nowo kompletowano grupę. Zdjęcie jakoś wyszło. Ale pamiętam, że jeszcze przez dłuższy czas na widok spacerującego po mieście wrzesińskiego „złowrogiego” fotografa, z mimowolnym lękiem przechodziłem na drugą stronę ulicy.

W dorosłym już wieku zebrałem się na zuchwałość i odwiedziłem tego skądinąd sympatycznego pana w jego zakładzie – z prośbą, by mi objaśnił, jak własnym sposobem zrobić można studyjne parasolki fotograficzne, nie do kupienia wówczas w normalnym handlu. A był pierwszym we Wrześni, który taki „rękodzielny wynalazek” posiadał. Parasolki pokochałem miłością absolutną. Tego makabrycznego zdjęcia z dzieciństwa na szczęście nigdy nie widziałem i nie musi mi się ono śnić po nocach. Ale do dziś mam wewnętrzny, niewytłumaczalny opór przed robieniem zdjęć na cmentarzu. Cóż, nie ma żadnej odkrywczości w stwierdzeniu, że „jesteśmy dziećmi własnego dzieciństwa”.

(D.I)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
0%